Dariusz Słapek

Petroniusz, Wiktora Zawady „Szukam pana Kalandra” i … historia lubelskiego sportu

9 lutego 2023

Przyznam zupełnie szczerze, że kiedy w swoich badaniach nad sportem świata antycznego przyszło mi studiować zachowane fragmenty „Satyrykonu” Gajusza Petroniusza (pomijam w tym miejscu spory dotyczące autorstwa tej chyba najbardziej znanej i rozpoznawanej powieści rzymskiej) kwestia pochodzenia informacji zawartych w tym niewątpliwie wybitnym dziele nie stanowiła dla mnie jakiegoś istotnego problemu. W ocenie ich wiarygodności wystarczyła pełna świadomość przynależności odnalezionych informacji do literackiej fikcji (wiem kto, dlaczego i w jakiej formie sprokurował powstanie źródła). Ponieważ świadectwa Petroniusza w pełni potwierdzały znaną skądinąd -to znaczy z innych źródeł- ogromną popularność rzymskich walk gladiatorskich w okresie wczesnego cesarstwa rzymskiego, mniej więcej z epoki Nerona, uznać je należało za w pełni rzetelne i godne zaufania.

Fot. Najpewniej głębia mojego wobec Petroniusza zaufania byłaby inna, gdyby przyszło mi rozstrzygać w oparciu o jego dzieło o jakichś szczegółach, np. imionach gladiatorów lub typach uzbrojenia, kategorii jakie reprezentowali. Skoro piszę o sporcie, muszę koniecznie dodać słowo o naturze rzymskich walk gladiatorskich. Niedawno odkryty w Pompejach fresk z brutalną, ociekającą krwią sceną walki gladiatorów. Pokonany prosi o łaskę, ale jest to raczej jednym z wielu argumentów za tym, że pojedynki te toczono wedle określonych, służących wyłonieniu zwycięzcy reguł. Nie zawsze toczono je do śmierci, czasem tylko do pierwszej krwi, zawsze dla pokazania odwagi, poświęcenia i siły. Stanowi to pewnie asumpt do uznania walk gladiatorów za specyficzny, rzymski, ale jednak sport… O samym fresku opowiadałem w wywiadzie dla „Polityki” (A. Krzemińska, Mit rzymskich gladiatorów, „Polityka” 3 grudnia 2019, https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/nauka/1933802,1,mit-rzymskich-gladiatorow.read

Innymi słowy, rodzące się w głowie Petroniusza obrazy igrzysk były efektem prostego przeniesienia do świata wyobraźni obserwacji poczynionych przez niego jako widza, obserwatora niewątpliwie nieźle obeznanego z realiami współczesnych mu widowisk gladiatorskich. Ta pozytywna weryfikacja (inne świadectwa też, ale zawsze na swój sposób, opowiadają o popularności widowisk) okazała się ważnym powodem rezygnacji z jakiejś szczególnej refleksji nad gatunkiem i specyfiką źródła, wywoływania poważnego dyskursu „powieść a prawda historyczna” (polski czytelnik zna ten problem głównie z dywagacji nad historycznością powieści Henryka Sienkiewicza). Jednym z ważnych czynników i okoliczności sprzyjających „akceptacji Petroniusza” jako źródła historycznego okazuje się jednak niewielka, miałka i relatywnie skąpa liczba świadectw służących poznaniu rzymskich walk gladiatorskich. Taka właśnie ich kondycja nakazuje wielką atencję wobec wszelkich na temat gladiatorów informacji. Lekceważenie nawet najdrobniejszej informacji może teoretycznie zubażać możliwości poznania badanej rzeczywistości. Przydawanie Petroniuszowej fikcji roli informacji jedynie pomocniczych nie znajdowało zatem uzasadnienia. W kwestii popularności igrzysk odgrywa ona istotną rolę, bo skoro „zwykli” bohaterowie powieści wykazywali nimi zainteresowanie, to znaczy, że coś jest na rzeczy….

Fot. Jedna z nowożytnych edycji Satyrikonu (Paris 1693). O polskich przekładach tego antycznego romansu awanturniczego (i nie tylko!) patrz np.: J. Hajduk, Petroniusza sztuka narracji, Kraków 2015, s. 179-184. W celu poznania mało raczej znanego i relatywnie rzadko wiązanego z antykiem gatunku polecam lekturę pracy N. Holzberg, Powieść antyczna. Wprowadzenie, Kraków 2003. Wnikliwy czytelnik szybko zorientuje się, że Satyrikon to tylko jedna z powieści wartych uwagi badacza szeroko pojmowanego życia codziennego Greków i Rzymian. 

Powyższa konstatacja prowadzić może do wniosku, że wraz ze skokowym, czy wręcz lawinowym w XX i XXI w. narastaniem liczby/ilości rozmaitych pod względem formalnym (gatunkowym) źródeł do studiów nad historią sportu, zwalniać powinna badaczy tego fenomenu z zakładanej w każdej eksploracji przeszłości konieczności poznania oraz wykorzystania wszelkich możliwych źródeł. Rzeczywiście, w wielu sytuacjach, choćby  w przypadku konieczności przekonywania do popularności współczesnego sportu, badacz jest wręcz zmuszony do selekcji miriad informacji, dokonywania trudnych niekiedy wyborów kończących się świadomą rezygnacją z ogromnego pakietu potencjalnie możliwych do wykorzystania źródeł. Wystarczy przecież kilkanaście spektakularnych dowodów na prawdziwość postawionej tezy, której też swego rodzaju oczywistość dodatkowo zwalnia historyka od przytaczania kolejnych dowodów.

Sądzić jednak wypada, że powyższa generalizacja – odniesiona nawet do epoki niezwykle bogatej w świadectwa historyczne – nie jest do końca słuszna i prawdziwa. Bywają bowiem w sporcie takie przestrzenie badawcze (np. sfera emocji!), które wymagają refleksji nad naturą i możliwościami wykorzystania specyficznych źródeł, nawet powieści, a zatem autorskiej, fikcyjnej narracji opartej przecież na wyobraźni twórcy. Autor powieści nie musi przecież dokumentować/uwiarygodniać swojej narracji licznymi przypisami i odniesieniami do źródeł, ale z drugiej strony, skoro mieści swe dywagacje w określonej rzeczywistości, to w naturalny sposób zmuszony jest do jakiejś dbałości o historyczno-topograficzny anturaż losów swoich bohaterów (weryfikują go przecież, choć w ograniczonym czasem i pamięcią ludzka zakresie, czytelnicy).  

Wydaje się, że sporą dbałością o tło, czy raczej o wspomniane wyżej sportowe realia swej opowieści wykazał się Wiktor Zawada w powieści „Szukam pana Kalandra”. O lubelskości tej przeznaczonej dla młodzieży powieści przekonują nie tylko względy o charakterze formalnym – książkę wydało Wydawnictwo Lubelskie w 1971 r. w niebagatelnym nakładzie 30 tys. egzemplarzy wydrukowanych w Lubelskich Zakładach Graficznych im. PKWN w Lublinie przy ul. Unickiej 4.

Fot. Okładka pierwszego wydania „Szukam pana Kalandra”. Powstanie powieści uściśla ta dodatkowa informacja, że książkę oddano do składania 2 czerwca 1970 r. Analiza „sportowych” treści powieści pozwala dokładniej wskazać czas, kiedy praca znajdowała się zapewne w ostatnim momencie kreacji (o czym poniżej).

Skoro jednak wspomniana oficyna u progu l.70 XX wieku drukowała już autorów spoza regionu, to wypada wskazać inne dowody na bezwzględną „lubelskość” powieści. Rzecz dotyczy przede wszystkim jej autora i jego wielowymiarowych związków z grodem nad Bystrzycą.

Fot. Jan Trembecki. Wystawa Wydawnictwa Lubelskiego, 23 lipca 1969 r. Za https://teatrnn.pl/leksykon/artykuly/wydawnictwo-lubelskie/. O sięgającej swymi początkami 1957 r. oficynie (oficjalnie powołano ją do życia 1 stycznia 1961 r. jako Państwowe Przedsiębiorstwo „Wydawnictwo Lubelskie”) pisze szerzej J.J., 30 lat Wydawnictwa Lubelskiego, „Twórczość Ludowa” r II, nr 2 (3), 1987, s. 20-21. Jedną z ważnych sfer aktywności, swego rodzaju misją wydawnictwa było promowanie literatury dla dzieci i młodzieży. Nic dziwnego, że debiutował tutaj Wiktor Zawada. Nie jest to jednak dowód na lubelskość jego powieści choćby z tego powodu, że samo wydawnictwo miało szeroko pojęte „ambicje ponadregionalne”!

Informacje na temat Wiktora Zawady – właściwie Witolda Eugeniusza Welcza, bo „Zawada” to tylko jego literacki pseudonim, nie są nazbyt bogate i zwykle mieszczą się w iście encyklopedycznych notkach, które stanowią też pewien sygnał co do dość miałkiego zainteresowania tym prozaikiem ze strony historyków literatury. Z perspektywy historyka powiedzieć mogę, że biografia tego urodzonego 13 września 1931 r. w Biłgoraju (zm. 26 marca 2006 w Lublinie) dziennikarza i prozaika, jest dużo lepiej znana do 1955 roku, bo ten okres dziecięctwa i młodości dokumentują rzetelne materiały zgromadzone w Archiwum UMCS (teczka P9/107, zwłaszcza własnoręcznie pisane życiorysy i urzędowe kwestionariusze osobowe).

Studia w UMCS rozpoczął 1.10.1951 ( z tego roku podchodzi najpewniej powyższa fot. z Archiwum UMCS), zaś ukończył 30. VI. 1955 r. Egzamin dyplomowy złożony 26 czerwca tego roku zaliczył na ocenę dobrą, jego promotorem był Prof. Grzegorz Seidler, a tytuł napisanej rozprawy brzmiał: „Doktryna społeczno-polityczna Tomasza Hobbesa”. Wcześniej, po ukończeniu lubelskiej szkoły Vetterów, w 1950 r. roku podjął studia polonistyczne na Wydziale Humanistycznym KUL. Z powodów zdrowotnych musiał je przerwać w lutym 1951 r., by odnaleźć się na wspomnianym Wydziale Prawa… Warto dodać, iż przybyła z Zamościa rodzina Welczów, z młodszym bratem Witolda, Jerzym, przebywała na stałe w Lublinie od 1946 r.

Jeśli zatem Welcz w roku 1955 ukończył studia na Wydziale Prawa w UMCS w Lublinie, to okres jego pracy zawodowej dokumentują informacje o dość rozproszonym charakterze. Skoro jednak w tym artykule nie koncentruję się na szczegółach biografii Welcza, a potrzebna jest mi ona jedynie gwoli udokumentowania jego bezspornych związków z Lublinem, to wystarczy powiedzieć, iż świeżo upieczony absolwent studiów wyższych związał się zrazu z dziennikiem „Sztandar Ludu”, by następnie zostać redaktorem „Kuriera Lubelskiego” (patrz: https://kurierlubelski.pl/poczatki-kuriera-lubelskiego-na-archiwalnych-zdjeciach/ga/11918093/zd/23141027), ale i regularnie współpracować z rozgłośnią Polskiego Radia w Lublinie.

Fot. Archiwum UMCS, fotografia z dyplomu ukończenia studiów Witolda Eugeniusza Welcza. O okresie „postakademickim” w życiu Welcza patrz: A. L. Gzella, Leksykon dziennikarzy i redaktorzy Lubelszczyzny, Lublin 2015, s. 190. W Internetach powiela się zwykle informacje ze stron wydawnictw lub antykwariatów, które ciągle sprzedają książki lubelskiego prozaika. Np. https://pl.wikipedia.org/wiki/Witold_Welczhttps://www.wikiwand.com/pl/Witold_Welcz

Te niejako dwa etapy życia Welcza połączyły, jak sądzić, dwa spoiwa, miłość dla literatury oraz sport. Oto mniej więcej w połowie lat 60. XX w. (debiutuje w 1967 r.), dawny student polonistyki KUL zajął się (pod wspomnianym pseudonimem „Wiktor Zawada”) twórczością literacką „sfokusowaną” na powieściach przeznaczonych dla młodzieży. Implikowało to jego członkostwo i w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich, i przynależność do Związku Literatów Polskich. Zasłynął jako autor dość popularnej swego czasu serii: „Kaktusy z Zielonej ulicy” (1967), „Wielka wojna z czarną flagą” (1968) oraz „Leśna szkoła strzelca Kaktusa” (1969).

Fot. Okładka wydania z 1974 r. Krytyka literacka w dorobku Welcza dostrzegła w zasadzie tylko ten rozpoznawalny wśród czytelników cykl powieści. To o nim (łącznie to 14 wydań o nakładzie ponad 500 tys. egzemplarzy!) cokolwiek pisano w poważnej literaturze i na forach czytelniczych, podkreślając walory wychowawcze i patriotyczne „Kaktusów”. Por. M. Wróblewski, A Boy Pretends to Be an Adult, „Filotekns” 5, 2015, s. 190-199; R. Smoter – Grzeszkiewicz, Losy zamojskich dzieci podczas okupacji w świetle powieści Wiktora Zawady, „Zamojski Kwartalnik Kulturalny” 4 (113) 2012, s. 38-41; nieliczne recenzje, np. G. Ramotowska, „Świat Książki” 1989 nr 12 s. 16. Ciekawe, że kiedy na jednym z forów zadano pytanie „Co Lublin dał światu (por. https://forum.gazeta.pl/forum/w,62,5042265,5042265,Co_Lublin_dal_swiatu_.html ) jedną z propozycji okazały się „Kaktusy” lubelskiego prozaika!

W tym zainteresowaniu cyklem powieściowym dość istotną rolę odegrały sentymenty związane z małymi ojczyznami. Dzieciństwo i wczesna młodość spędzona przez Welczów w Zamościu skłoniła część amatorów wspólnot lokalnych do poszukiwania realiów cyklu powieści w dziejach okupacyjnego miasta nad Łabuńką. Por. poświęcone Welczowi hasła autorstwa Andrzeja Kędziory, https://www.zamosciopedia.pl/index.php/pom-poz/item/2763-powiesciowy-zamosc ; https://www.zamosciopedia.pl/index.php/wa-wh/item/2779-welcz-wiktor-1931-2006-pisarz-prawnik Historyczne tropy powieści Welcza badali zamojscy harcerze. Patrz szerzej: http://przewodnicyzamosc.pl/archiwa/11549 Powstał nawet film „Śladami Wiktora Zawady „kaktusy z Zielonej ulicy”, patrz: https://www.youtube.com/watch?v=0AICA6320yg Efekty tych dociekań w kontekście poszukiwania wzorców pewnych postaci nie były imponujące, ale, co ciekawe udało się zidentyfikować wspominanego w kaktusach „chłopaka z Zaułka”. To najpewniej Henryk Szeląg, długo jeden z najlepszych piłkarzy zamojski, a później trener miejscowego „Hetmana”.

Drugim ogniwem spajającym być może nawet silniej niż atencja wobec literatury  życie Wiolda Welcza był bez wątpienia sport. Nawet w oficjalnych życiorysach z lat studiów zawsze późniejszy pisarz dodawał, że w Związku Młodzieży Polskiej przeszedł szkolenie sportowe w „ramach kursów organizacyjnych”, które pozwoliły mu działać w ZS „Budowlani” Lublin. Jego doświadczenie (jako kierownika kulturalno – oświatowego „Budowlanych”) wykorzystywano, angażując go do prac prezydium sekcji lekkiej atletyki Wojewódzkiego Komitetu Kultury Fizycznej oraz Zarządu Miejskiego ZMP w Lublinie. Nie tylko organizował sport, bo był też czynnym zawodnikiem sekcji lekkoatletycznej, reprezentantem okręgu w biegach krótkich (Archiwum UMCS, Życiorys, s. 55, ankieta personalna 61). Choroba nóg sprawiła jednak, że choć z bieganiem musiał się rozstać, to w roli redaktora i dziennikarza zajmował się zwykle sportem.

Witold Welcz w początkach pracy dziennikarskiej. fot. Archiwum B. Jurkowskiej-Pikulskiej, za https://kurierlubelski.pl/poczatki-kuriera-lubelskiego-na-archiwalnych-zdjeciach/ga/11918093/zd/23141027 . R. Wiśniewski, Przez kuchnię do „Kuriera”, „Kamena” 1972 nr 7, s. 3, pisał: „Welcz był w latach młodzieńczych dobrym lekkoatletą, potem redaktorem sportowym, teraz sportem nie zajmuje się, zresztą do prasy nie pisuje prawie nic, w „Kurierze” redaguje stronę depeszową, swe pasje pisarskie wyładowuje natomiast w publikowaniu powieści przygodowych dla młodzieży, wydawanych pod pseudonimem Wiktor Zawada”.

Mało kto wie, że kiedy w końcu 1957 r. prezes Radiokomitetu powołał specjalną komisję w celu dokonania weryfikacji radiowych sprawozdawców sportowych, takiemu sprawdzianowi poddał się też młody dziennikarz „Kuriera Lubelskiego”. Znakomity znawca dziejów polskich mediów sportowych, Bogdan Tuszyński (Sport na antenie Polskiego Radia w okresie powojennym (1945-1981), „Kwartalnik Historii Prasy Polskiej” 32/2, 1993, s. 113) podsumował wyniki prac tej komisji: „… na sprawozdawców wysokiej klasy zakwalifikowano – Witolda Dobrowolskiego i Bohdana Tomaszewskiego, na sprawozdawców – Jana Ciszewskiego, Roman Paszkowskiego i Bogdana Tuszyńskiego […] Na sprawozdawców (antena ogólnopolska) nie zostali zakwalifikowani (z prawem jednak robienia transmisji na antenie lokalnej): Adamczak, Zygmunt Czarnecki, Tadeusz Osmęda, Adam Tomanek, Mirosław Tomaszewski, Witold Welcz, Witold Zakulski i Edmund Pacholski”.

Wspomniany Adam Tomanek (1928-2017) znalazł miejsce u Tuszyńskiego (s. 112) w następującym akapicie: ”… ukształtowały się i owocnie pracowały przez wiele lat kolektywy redakcji sportowych radia (tam, gdzie były redakcje, a więc przede wszystkim w Warszawie, Katowicach, Krakowie, Gdańsku) oraz wzmocnili wyraźnie swoją pozycję (dzięki własnej inicjatywie i gigantycznej pracy) dziennikarze odpowiedzialni za sport w poszczególnych rozgłośniach regionalnych. Byli to: W Warszawie (w nawiasie okres pracy w radiu): Bohdan Tomaszewski (1 XI 1955 – 3 0 IV 1982),  W Lublinie: Adam Tomanek (od 20 IX 1952)”. Więcej na jego temat patrz: https://teatrnn.pl/lublin1918-2018/adam-tomanek-1928-2017/ (stąd też pochodzi fotografia); A. L. Gzella, Leksykon dziennikarzy i redaktorzy Lubelszczyzny, Lublin 2015, s. 185

Nie chcę ryzykować twierdzenia, że Welczowie mieli sport w genach. O swoim młodszym bracie Jerzym (1935-), Wiktor wspominał w wypełnianym w UMCS kwestionariuszu. Jerzy miał wówczas ledwie 16 lat i chyba nikt wtedy nie przypuszczał, że zostanie znakomitym siatkarzem (awans z AZS Lublin do I ligi w 1964 r.) i równie wielkim trenerem siatkówki (asystent samego Huberta Wagnera i trener utytułowanej reprezentacji Polski seniorów).

Na fotografii Jerzy Welcz i Kazimierz Wójtowicz. Fot. za K. Załuski, Avia i Aeroklub Świdnik w latach 1952–2012. Ludzie, wspomnienia, wydarzenia, Lublin- Świdnik 2012, s. 85. W książce tej sporo o lokalnych zasługach Jerzego Welcza.

Mam nadzieję, że to dość długie wprowadzenie mające na celu umieszczenie autora w czasie i przestrzeni (przez szukanie „wypadkowej lubelskości i miłości do sportu”), stworzyło szersze tło, na którym przedstawić można wspomnianą wyżej, a dzisiaj niemal zupełnie zapomnianą powieść Welcza pt. „Szukam pana Kalandra”. Swoją drogą, gdyby badacze dziejów starożytnego Rzymu i rzymskich walk gladiatorskich, wiedzieli o Petroniuszu tyle ile badacze dziejów współczesnych o Witoldzie Welczu, znajomość świata antycznego byłaby o niebo większa! Poza jakąkolwiek wątpliwością pozostaje natomiast fakt, że trudno z pełnym zrozumieniem czytać dzieło literackie bez wiedzy o jego autorze i jego intencjach, pewnych wyobrażeniach na temat jego odbiorców i czytelników…

Okładka powieści z 1976 r. II-ie wydanie książki dowodzi, że w okresie PRL dostrzegano w niej jakieś wartości, ale dzisiaj samo tytułowe przecież słowo „kalander” (oznacza ciężka prasę drukarską) budzi zrozumiałe zdziwienie. Mówiąc dyplomatycznie, współczesne oceny powieści formowane przez czytelników mieszczą się wyżej niż w pewnych granicach poprawności (wstrzemięźliwość wywołują charakterystyczne „znaki czasu”, w jakim powieść powstała – np. chwalebna rola Milicji Obywatelskiej i ORMO), dominują dość ciepłe i przychylne komentarze: patrz np. https://nakanapie.pl/ksiazka/szukam-pana-kalandra ; https://www.biblionetka.pl/book.aspx?id=15154&mode=rating#oceny ; https://zacofany-w-lekturze.pl/2013/06/radz-sobie-sam-sylwku-wiktor-zawada-szukam-pana-kalandra.html ; http://toprzeczytalam.blogspot.com/2013/01/wiktor-zawada-szukam-pana-kalandra.html ; https://nakanapie.pl/autorzy/wiktor-zawada Welcz bywa ledwie wspominany w dziejach lubelskiej literatury, a cóż dopiero mówić o jednej z jego powieści i to nie uznawanej za najważniejszy utwór prozaika. Por. J. Smolarz, Pisarze współcześni regionu lubelskiego. Leksykon, Lublin 1999, s. 16, 302; W. Michalski, „Złoty słownik” współczesnych pisarzy i badaczy literatury, „Akcent” 3, (105) 2006 s. 154; Nowy słownik literatury dla dzieci i młodzieży, Warszawa 1979; M. Rogoż, Wydawcy literatury dla dzieci i młodzieży (1945—1989), w: Literatura dla dzieci i młodzieży (1945—1989), Tom 3, red. K. Heskiej Kwaśniewicz i K. Tałuć, Katowice 2013, s. 379. Patrz też: https://teatrnn.pl/leksykon/artykuly/literatura-lubelska-kalendarium/#xx-wiek ; https://biblioteka.teatrnn.pl/dlibra/publication/150259/edition/143996

Wymienione wyżej strony WWW podają dość celne streszczenia powieści, ale chyba nie zaszkodzi –na potrzeby tego eseju – dokonanie jeszcze większego skrótu. Książka pokazuje perypetie poszukującego swojego miejsca w świecie dorosłych młodzieńca, Sylwestra Mącika, który – po wyrzuceniu go ze szkoły- zostaje gońcem w dzienniku „Goniec Wieczorny”, dzięki swej operatywności debiutuje w roli dziennikarza sportowego, ale zafascynowany pracą nowoczesnej drukarni podejmuje świadomą decyzję o zatrudnieniu się w roli drukarza. Akcja toczy się wartko, dialogi iskrzą humorem, a w tle toczy się walka dobra ze złem (Sylwester jest młodzieńcem szlachetnym i próbuje wychowywać swojego rówieśnika pochodzącego z nieciekawej rodziny i nieciekawej dzielnicy miasta).
Stąd „Kalander” wydaje się przede wszystkim edukować i wychowywać. Cytowany już A. L. Gzella (Leksykon dziennikarzy i redaktorzy Lubelszczyzny, Lublin 2015, s. 190) bynajmniej nie ryzykował jednak stwierdzenia, że „W powieści „Szukam Pana Kalandra” 1971 akcję autor umieścił w środowisku prasowym i jej tematyka odnosi się do przygód młodego adepta sztuki dziennikarskiej”. Osobiście byłbym raczej skłonny twierdzić, że „Kalander” to, biorąc pod uwagę pasje autora, oryginalna opowieść o lubelskim sporcie przełomu lat 60 i 70 XX w. (jeśli nie wyłącznie, to przynajmniej również).

Witold Welcz na fot. z 1975 roku wykonanej przez J. Trembeckiego, za https://biblioteka.teatrnn.pl/dlibra/publication/150259/edition/143996 . Czas akcji „wskazują” proste spostrzeżenia… Po ulicach miasta nad Brudnicą jeżdżą „Syreny” (o których autor pisze, „Syrena nie samochód”), bogatsi/oficjele podróżują „Warszawami” i „Wartburgami”, a polskiego „Fiata” postrzega się jak symbol nowoczesności. Serialowe losy kapitana Klosa i spektakle z Holoubkiem ogląda się dzięki rodzimym odbiornikom typu „Szmaragd” i „Topaz”, choć pojawiają się też eleganckie importowane „Stadiony”. Mieszkańcy „nieciekawych” przedmieść palą „Sporty”, dziennikarze zaś droższe „Giewonty”. Chłopcy z przedmieść raczą się „flaszką patykiem pisanego jabcaka” i chodzą w dżinsach z PDT-u, a bikiniarze i bigbitówki kupują je i modne wtedy golfy oraz koszulki polo za dolarowe bony w Pekao (podobnym luksusem są wyjazdy do Jugosławii). Obok zespołu szkolnych mandolinistów w mieście posłuchać też można „kudłatych gitar”, np. zespołu „No to co”. W użyciu są nowoczesne aparaty fotograficzne „Zorka”, ale na co dzień pija się podłą herbatę „Ulung” zajadając plastry czarnego salcesonu. Przedmiotem powszechnego pożądania jest „czerwona stuzłotówka” lub książeczka oszczędnościowa PKO. Charakterystyczne (s. 307-308) są prześmiewcze uwagi naczelnego redaktora „Gońca” na temat specyficznych, długich nudnych przemówień najpewniej Gomułki; mogły się pojawić tylko po jego odsunięciu od władzy zimą 1970 r. Fakt ten niczego nie zmienił – w świecie ludzi młodych dalej „dominował” Związek Młodzieży Socjalistycznej i Ochotnicze Hufce Pracy.

Większych wątpliwości nie budzą lata, raczej miesiące, w jakich rozgrywają się powieściowe wydarzenia, a na ich kanwie toczą się losy bohaterów. To istotnie przełom epoki Gomółki i Gierka, w której stare i przaśne miesza się z tym, co nowoczesne i związane z gierkowskim otwarciem na świat (rozbudowane argumenty za tą tezą znajdują pod fotografią J. Welcza z 1975 r.). Solidną wskazówką natury chronologicznej, za tym, że powieść powstawała tuż po 1969 i w ciągu 1970 r. jest obecna w powieści informacja o celebrowanym półwieczu Polskiego Związku Piłki Nożnej (przypadło na rok 1969), ale i ta o zakończonym finale piłkarskich mistrzostw świata w Meksyku w 1970 r.
Dalsze rozważania o charakterze „Kalandra” zacznijmy od tego, czy –zakładając kluczową rolę w „postrzeganiu” charakteru powieści – sport w nim pokazany był rzeczywiście „lubelski”. Jeśli internauci, dla których miejsce akcji powieści nie odgrywa zazwyczaj istotnej roli (to generalnie średniej wielkości miasto gdzieś w Polsce), o tyle lubelski czytelnik w topografii „miasta nad Brudnicą” niemal automatycznie odnajdzie realia „grodu nad… Bystrzycą”. „Miasto nad Brudnicą” tak często pojawia się w powieści, jak chętnie mieszkańcy Lublina w roli synonimu wobec nazwy swego miasta przywołują niemal przysłowiowy „gród nad Bystrzycą”. Jedną z głównych arterii powieściowego miasta jest ul. Krakowska, która biegnie aż do Placu Centralnego, którego odpowiednikiem w topografii Lublina niechybnie wydaje się Plac Litewski. Mącik poszukuje pracy na budowie osiedla „Słoneczny Stok” (Osiedle LSM), które swą nowoczesnością kontrastuje ze Starym Miastem. Pętla trolejbusowa znajduje się na obrzeżach miasta na Majdanie Drugim, inna na Choinach.
Jednym z ważnych argumentów za identyfikowaniem „miasta nad Brudnicą” z Lublinem (mnie mocno przekonuje obecne w powieści słowo „brejdak”) są jednak przede wszystkim oryginalne ilustracje autorstwa Ludwika Paczyńskiego.

Ludwik Paczyński (1935-2018), fot. M. Nawratowicz, za https://teatrnn.pl/historiamowiona/swiadkowie/ludwik-paczynski/ , to niesłychanie ciekawa postać, lubelski aktor, grafik i autor przewodników przez wiele lat współpracujący z „Kurierem Lubelskim” w roli rysownika-satyryka. Niektórzy czytelnicy gazety z niecierpliwością oczekiwali jego kolejnych rysunków z cyklu „Pan Koziołek”. Swoją charakterystyczną kreską tworzył ilustracje do wszystkich bodaj książek Wiktora Welcza. Szczególnie mocno kształtował tą drogą wyobrażenia czytelników na temat „Kaktusów”. Patrz też: A. L. Gzella, Leksykon dziennikarzy i redaktorzy Lubelszczyzny, Lublin 2015, s. 153, 190.

Wiele z nich to klasyczne scenki rodzajowe oderwane od czasu i miejsca. Są jednak i takie, których identyfikacja nie budzi większych wątpliwości. Dzieje się tak wówczas, kiedy bohaterzy powieści pojawiają się w przestrzeni miasta… Raz spotykają się na rynku Starego Miasta naprzeciwko części fasady budynku Trybunału Koronnego, a – co ważne- powodem obecności bohaterów powieści w tym właśnie miejscu jest ratowanie od zniszczenia tajemniczego stołu z piętnem samego diabła („diabeł zostawia ślady”) z budynku „starego sądu”, o którym jego woźny mówi, że ów trybunał był „za cara i jeszcze dawniej, za królów”. Opowieść tę dokończyć mogą zapewne uczniowie lubelskich szkół podstawowych, którzy „czarcią łapę” znają z lekcji o lokalnej historii…

Innym razem Sylwester Mącik, przypomnę, główny bohater powieści jako redakcyjny goniec dźwiga wodę sodową, niechybnie mijając w drodze do siedziby „Gońca”… Bramę Krakowską.

Poniższa z ilustracji Paczyńskiego wymaga szczególnej interpretacji (rysunek ten przynosi również ciekawe skojarzenia, co do osoby komentatora radiowego, red. Groszaka stojącego z mikrofonem w ręku na pierwszym planie), jeśli jednak skoncentrować wzrok na drugim planie, a raczej tle scenki z meczu KS Brudnica, to wypisz wymaluj przypomina on panoramę Lublina widzianą z perspektywy mniej więcej trybuny głównej stadionu przy Al. Zygmuntowskich.

Coraz bliżej nam do obrazu lubelskiego sportu, ale gwoli pokazania sportowego wymiaru całej powieści warto kilka zdań poświęcić roli, jaką na różne sposoby przydawał mu w „Kalandrze” sam Jerzy Welcz. Jako lekkoatleta, organizator sportu i przede wszystkim dziennikarz sportowy znał się na nim wybornie i oceniał z wielu perspektyw, choć najbliższa była mu z pewnością optyka redaktorsko – dziennikarska (z zacięciem publicystycznym). Stąd w „Kalandrze” dział sportowy „Gońca Wieczornego” był bezwzględnie najważniejszy w redakcji. Nawet o zatrudnieniu w redakcji decydował wyścig rowerowy kandydatów! Sami dziennikarze sportowi niekiedy urastają do rangi postaci niemal pierwszoplanowych (np. totalnie oryginalny redaktor Buła). Jeśli sami ciągle nie uprawiają sportu, to angażują się w jego rozwój na inne sposoby. Redaktor naczelny „Gońca” jest np. czynnym zawodnikiem sportów motorowych i prezesuje związkowi kolarzy, jego zastępca pozostaje natomiast wielkim entuzjastą sportu strzeleckiego i startuje w zawodach dziennikarzy.
Welcz wchodzi też w buty publicysty, relatywnie często przywołuje te zjawiska sportu epoki PRL, do których podchodzi krytycznie (notoryczne braki sprzętu, nadmierna rola działaczy sportowych, niesportowy tryb życia sportowych celebrytów, niedofinansowanie sportu powszechnego, np. TKKF czy kaperowanie piłkarzy).

L. Paczyński pokazywał bohaterów ścigających się na rowerach, a Welcz opowiadał o nich jako o biegających na krótkich dystansach lekkoatletach (jak sam autor powieści), pływakach, a nawet bokserach. Sylwester Mącik czytuje regularnie od deski do deski dział sportowy „Gońca”, przegląda „Przegląd”, „Tempo” i „Sport”. Ojca Sylwka można uznać za wręcz fanatyka piłkarzy KS „Brudnica”. Trudno znaleźć bohaterów dalszego planu, którzy ze sportem nie mieli nic wspólnego. Koleżanki szkolne Mącika grywają w koszykówkę, w silnych mężczyznach dostrzega się z mocarnego Baszanowskiego, a wszyscy doskonale wiedzą, kim jest Jan Magiera, Ryszard Szurkowski, Irena Szewińska czy sprinter Maniak.

Ciągle nie ma pewności, choć prawdopodobieństwo tego przypuszczenia jest ogromne, czy „Goniec Wieczorny” wydawany w „mieście nad Brudnicą” to „Kurier Lubelski” namiętnie czytywany przez mieszkańców „grodu nad Bystrzycą”. Dowodów szukać można metodą drobiazgowej analizy treści „Kalandra” i konfrontowania jej efektów z wiedzą na temat redakcji „Kuriera Lubelskiego” w latach poprzedzających powstanie powieści. Nie sądzę jednak, żeby taka egzegeza była w poszukiwaniu sportowego wymiaru „Kalandra” kwestią priorytetową, i tak jej efekty dotyczyłyby raczej dziejów pisma niż samego sportu.

Podnietą do wspomnianej wyżej „pracy śledczego” może być kolejna ilustracja Paczyńskiego, która pokazuje gmach redakcji „Gońca” przejmującego na siebie rolę specyficznego medium w szybkim przekazywaniu wyniku niezwykle ważnego meczu KS „Brudnica” rozgrywanego na wyjeździe. Czy ktoś rozpoznaje ten budynek jako siedzibę redakcji „Kuriera? A może uda się też zlokalizować często odwiedzaną przez powieściowych redaktorów elegancką i stylową kawiarnię „Brudniczanka”, która znajdowała się blisko redakcji pisma. Świetną pomocą w tej mrówczej pracy może okazać się przywoływana już książka A. L. Gzelli, Leksykon dziennikarzy i redaktorów Lubelszczyzny. Szczególnie warto zapoznać się z biogramami Tadeusza Gańskiego, (1931-1990), absolwenta AWF Kraków, który na etacie w dziale sportowym Kuriera pracował od 1957 do końca 1990 r. (s. 89). O Kazimierzu Józef Kasprzaku (1941-), współpracowniku działu sportowego „Kuriera” A. Gzella pisze (s. 113): „Był jednym z bohaterów powieści dla młodzieży Wiktora Zawady (Witolda Welcza) pt. „Szukam pana Kalandra”, Lublin 1971”). Nie sposób pominąć hasła „Turżański” (s. 187, to pasjonat motoryzacji, działacz Klubu Motorowego Dziennikarzy) czy „Wnuk Bolesław Ryszard” (s. 195, 1922-2000, grał w „Unii”, był pierwszym sekretarz Okręgowego Związku Bokserskiego, a w l. 1957-1966 pracownikiem „Kuriera” w roli dziennikarza sportowego. Nie sposób pominąć lektury L. Gnota (red.), To się nadaje do „Kuriera”, Lublin 1997, czy pracy E. Ciborskiej, Leksykon polskiego dziennikarstwa, Warszawa 2000. Co do postaci wspomnianego (i bodaj pokazanego na jednej z umieszczonych wyżej ilustracji L. Paczyńskiego) Adama Tomanka, patrz: np. S. Fornal, Anteny nad Bystrzycą. Fakty, sylwetki, anegdoty. Z dziejów radia w Lublinie, Lublin 1997. Patrz też: https://biblioteka.teatrnn.pl/Content/116565/HM_Trembecki_Jan_2005_05_12_Powstanie_Kuriera_Lubelskiego_w_1957_roku.pdf ; https://biblioteka.teatrnn.pl/Content/52137/HM_Nowicki_Ryszard_2014_02_25_Redaktorzy_dzialow_sie_zmieniali.pdf ;

Pokazana wyżej ilustracja wydaje się jednak zupełnie kluczowa, wręcz symboliczna, jeśli chodzi o kwestię dużo bardziej istotną, a mianowicie o rolę sportu w mieście nad Brudnicą/Bystrzycą (pewnym tłem do rozważań nad tą kwestią są uwagi tyczące klimatu dla sportu w całej Polsce w okresie „schyłkowego Gomułki i wczesnego Gierka”). To jednak nad Brudnicą –jak wprost pisze autor – porażki sportowe powodowały spadek produkcji! Przyczyną takiej przykrej koincydencji były oczywiście wyniki miejscowego KS „Brudnica”. Wątek boiskowych przewag drużyny piłkarskiej (w tym momencie zupełnie mało istotne jest to, czy Welcz za pierwowzór wziął „Motor” czy „Lubliniankę”) w pewnych partiach powieści dominuje, a z pewnością determinuje zachowania i postawy jej bohaterów: relacjonujących mecze dziennikarzy, ojca głównego bohatera i wreszcie masy bezimiennych kibiców, którzy z niecierpliwością oczekują pod gmachem „Gońca” / „Kuriera” na podanie wyniku wyjazdowego meczu swych pupilów.

Wprowadzenie niektórych sportowych postaci (m.in. znanego pięściarza, lekkoatletki) do powieści miało chyba nieco przełamać wizję miasta nad Brudnicą, w którym dominuje i przytłacza inne dziedziny sportu piłkarski KS „Brudnica”. Trudno o identyfikację tych miejscowych celebrytów. Ich nazwiska są z natury z tych mówiących („Kołodziej”, bo się kojarzył z siłą, „Niechciał”, bo często zawodził jako strzelec, „Skakuj”, bo biegała przez płotki). Próba identyfikowania tych postaci, to chyba droga na manowce… Ciekawe, że rodzinne związki autora ze znanym już w momencie pisania powieści bratem Jerzym, utytułowanym zawodniku i trenerze siatkówki, nie zdecydowały o tym, że Witold tę dyscyplinę w jakiś szczególny sposób eksponował. Wspominał o niej jedynie przy okazji amatorskich rozgrywek Towarzystwa Krzewienia Kultury Fizycznej. 

KS „Brudnica” grywał z rywalami ze Śląska, Poznania i Krakowa, co wcale nie oznacza, że na przełomie l. 60 i 70. piłkarze znad Bystrzycy znaleźli się w ówczesnej I lidze.  Zaryzykuję wręcz twierdzenie, że Welczowi trudno było przekonać czytelnika do ogromnego, chyba wyjątkowego entuzjazmu i zainteresowania piłką nożna mieszkańców miasta, które chlubić się mogło co najwyżej jakąś drugą czy trzecią klasą rozgrywkową. Ogromna atencja wobec pokazanej w powieści ekstraklasowej piłki nożnej wydaje się mniej irracjonalna. Summa summarum oznaczać to może (przy pozytywnej odpowiedzi na każdą z roztrząsanych wyżej wątpliwości), że Lublin sportem –właściwie piłką nożną –  stoi i to mimo miernych wyników miejscowych futbolistów. W niezbyt długim okresie życia powieściowego miasta  KS „Brudnica” w zasadzie każdy mecz toczył o wszystko. Bywały mecze wyjątkowego przełamania i nieco niespodziewanych sukcesów, ale nie zmieniało to postaci rzeczy – zawsze piłkarze tego klubu walczyli o ligowy byt! Kiedy w sparringu przed najważniejszymi meczami „Brudnica” przegrali z miejscowym rywalem, rezerwami „Silnika” 4:0, gniew widzów i konsternacja red. Buły sięgnęły zenitu. Wszyscy zdawali się wspomagać klub, a szczególnie mobilizowali go dziennikarze: „całkiem już nie będzie o czym pisać jak padną z ligi”. Po wielekroć w tytułach artykułów zapowiadających mecze piłkarzy pojawiało  się znaczące: „być albo nie być KS Brudnica”. Z powodu częstych porażek kibice śpiewali przystosowaną do stadionowych przyśpiewek piosenkę ze słowami: ”Nie pomoże już nic, nic się nie zmieni” (tango autorstwa Mateusza Święcickiego i Włodzimierza Patuszyńskiego z roku 1969 r.). Mimo to tłumy zebrane pod redakcją „Gońca” w oczekiwaniu na wynik wyjazdowego meczu blokowały dojazdowe ulice, interweniowała milicja.

Z powyższego leksykonu wynika, że w okresie od 1944 do 2014 r. w lubelskich redakcjach zatrudnionych było ponad 30 dziennikarzy, którzy za całą pewnością, choć w różnym stopniu i z różnym zaangażowaniem parali się sportem. Warto jednak pamiętać, że w wielu biogramach dość często pojawia się uwaga, iż wielu redaktorów było uniwersalnych, bo zajmowali się w swych redakcjach wszystkim po trosze.

Dni odbywania meczów nad Brudnicą stawały się świętem dla całego miasta. Na stadionie zbierały się tłumy, mimo że spotkania odbywały się w niedzielę. Może z tego powodu – wierny klubowy kibic, ojciec głównego bohatera i skromny miejski urzędnik, idąc na mecz założył najlepszy garnitur! Mecze były pełne dramatyzmu, zmian wyniku, a sprawozdania z meczu, zwłaszcza radiowe, stawały się wręcz epickimi opowieściami. Porażki skłaniały zwykłych kibiców (tych, co „za klub dają się pokroić i posolić”) do najprostszych wniosków – zawinił sędzia, zawsze kalosz i ciągle faulujący gracze przeciwnika.
Absolutnie decydujący o ligowym utrzymaniu mecz skończył się dla klubu i kibiców tragicznie. Zmieniło to podejście do klubu ze strony najwierniejszych kibiców. Zainspirowała ich szlachetna postawa redaktora Buły, który w pomeczowym komentarzach dał upust nie tyle swej złości, co raczej wyraził troskę o dalsze losy drużyny. Zaczął jednak od napisania prawdy o drużynie, skłóconej, kierowanej przez trenera dyletanta, z działaczami przyznającymi sobie niezasłużone gratyfikacje. W efekcie Buła musiał się bronić przez fizycznym atakiem działaczy i przegranych piłkarzy! Zdeterminowany dziennikarz w odpowiedzi otwarcie napisał o innych klubowych machlojkach (prokuratorskich zarzutach dla prezesa klubu, sprzedawaniu meczów przez najlepszych piłkarzy).
W tym wątku jawi się Welcz jako publicysta, który -znając ciemne strony sportu- obnażył je, ale też pokazał, jak można było z nimi walczyć. Oto Buła i inni wierni kibice założyli Klub Kochających Kibiców przy KS Brudnica (s. 334-5 – wobec tego może łatwiej zrozumieć samą nazwę klubu „Brudnica”). Miała to być śmiała i w jakiś sposób oryginalna inicjatywa społecznej opieki i kontroli nad piłkarzami. Chodziło o ich wychowanie, a w praktyce … śledzenie barów i kiosków z piwem. Fiasko przedsięwzięcia nie zmieniło postaci rzeczy. Klub Kochających Kibiców przy KS „Brudnica” powstał spontanicznie (w realiach PRL!) wyłącznie z porywu kibicowskich serc. Mniej istotne wydaje się to, czy ta inicjatywa istotnie miała miejsce w Lublinie. Wydaje mi się, nawiązując do realiów lubelskich, że można ten akt uznać przede wszystkim za symboliczne pokazanie wielkiego przywiązania mieszkańców miasta do klubu i sportu w grodzie nad Bystrzycą (nie znam ówczesnych afer w miejscowym sporcie odkrywanych po spektakularnych klęskach sportowych; lokalne jest z pewnością niemal ciągłe przegrywanie i stała walka o byt miejscowej drużyny piłkarskiej).
Nie śmiem twierdzić, że „Kalandra” czytać powinni współcześni kibice, piłkarze i działacze sportowi. Ten publicystyczny wątek powieści Welcza nie trafił na podatny grunt już w chwili opublikowania książki. Dzisiaj brzmi nieco archaicznie (raczej utopijnie?), ale nikt nie zaprzeczy, że u jego fundamentów leżą emocje, empatia, lojalność i cała gama uczuć i wartości, o których poza sportem opowiada się bardzo trudno. Źródła archiwalne, wynikowe w charakterze informacje prasowe, a nawet wspomnienia często są najzwyczajniej „wyprane z emocji”. Szansę na ich dostrzeganie daje literatura piękna. Jeśli zatem ktokolwiek chce mierzyć emocjonalny i trochę sentymentalny stosunek Lublinian do sportu, powinien sięgnąć do „Kalandra”, nawet jeśli rekomenduje się go (niestety coraz rzadziej…) jako książkę dla młodzieży.
Choć pojawiające się w tytule tego eseju zestawienie prawie dziś anonimowego prozaika Wiolda Welcza z wielkim Petroniuszem i jego „Satyrykonem” wygląda groteskowo, to przyznam szczerze, ze miriady jakościowych różnic między nimi nie wpłynęły na to, abym inaczej (lekceważąco albo i z jakąś dozą pogardy) traktował lubelskiego „Kalandra”. To dwa z różnych epok historycznych pochodzące źródła, które, choć w dużym stopniu oparte na fikcji, przekonująco opowiadają o emocjach. A przecież bez nich, jak bez kibiców, sportu nie ma i nie było…

Dariusz Słapek

Zobacz także: