Dariusz Słapek

Tomasz Wójtowicz (1953-2022) „Lubelski”

31 października 2022

O śmierci ikony światowej siatkówki, Tomasza Wójtowicza, wspominali chyba wszyscy. Trudno wskazać medium, które z tej tragicznej informacji nie uczyniło wiadomości dnia.  Równie ciężko znaleźć środowiska, które we właściwy sposób, pełen powagi i empatii, pominęły tę stratę. WIELKOŚĆ TEJ POSTACI sprawiła, że głos zabierali ludzie niekoniecznie związani ze sportem. Echo śmierci Tomasza Wójtowicza wyszło też daleko poza Lublin i Polskę.

W krytycznej ocenie historyka charakter tych enuncjacji opiera się, jak zwykle, na określonym i powszechnie znanym schemacie (bezwzględnie wszystkie przekonują do wielkości Osoby i konieczności zachowania Jej w dobrej pamięci). W zależności od pochodzenia – „topografii” tych informacji – występują jednak między nimi dość istotne różnice. Te „lubelskie” mają tę cechę dominującą (przewagę?), że operują faktami, do których teoretycznie trudniej dotrzeć autorom mediów centralnych, tzw. mainstreamowych.

Gdyby nie książka Wiesława Pawłata, Tomasz Wójtowicz. Szczęście wisi na siatce (Lublin 2019) jej Bohater, używając ogromnego skrótu, byłby zapewne pozbawiony swego rodzaju korzeni, ważnej w sporcie tożsamości. Książka pełna jest akcentów lubelskich, iskrzą w niej –nadając jej wyjątkowy charakter – lokalne wątki, mało/mniej znane osoby i wydarzenia. Ten lokalny kontekst nie dotyczy wyłącznie, choć te opowieści dominują, młodości Tomasza Wójtowicza, a zatem tego okresu w Jego życiu, w którym dopiero dostrzegano w nim potencjał i materiał na przyszłego mistrza. Innymi słowy, wątki lubelskie (gwoli prawdy, lubelsko-świdnickie) są elementem niezwykle cennej, dla wielu rudymentarnej narracji o „narodzinach gwiazdy”. Zwykle to etap trudny do poznania i badania, bo młody sportowiec nie był przecież ani w centrum zainteresowania lokalnej prasy, ani bożyszczem miejscowych kibiców. Choć pamięć o Nim wywołała i utrwaliła dopiero po latach późniejsza od skromnych początków wielkość Wójtowicza (nawet ci, co ledwie zetknęli się z Wójtowiczem, gwoli ogrzania się w Jego świetle, szczególnie eksponowali podobne epizody), to trudno takim opowieściom odmówić waloru autentyczności. Z całą pewnością wspomnienia o lubelsko-świdnickim okresie życia Tomasza Wójtowicza wzbogacają materię źródłową, którą najpewniej z ochotą i roztropnością wykorzystają przyszli biografowie ikony światowej siatkówki.

W rozmaitych formach aktywności Lubelskiego Centrum Dokumentacji Historii Sportu  przy Instytucie Historii UMCS postać Tomasza Wójtowicza pojawia się wielokrotnie. Posiadamy w dyspozycji fotografie z okresu jego gry w AZS Lublin  (por. https://historiasportu.umcs.lublin.pl/2013/08/tomasz-wojtowicz/.)

Sporo miejsca poświęcono Mu w publikacjach inspirowanych przez Centrum, a poświęconych  lubelskim olimpijczykom (por. Lubelscy olimpijczycy, Lublin 2018, Olimpijczycy Lubelszczyzny, Lublin 2019). Obecność biogramów Tomasza Wójtowicza w tych pracach była zupełnie naturalna, choć trudno zakładać, że istotnie wątki lubelskie odgrywały w nich znaczącą rolę (bo traktowały głównie o młodości sportowca w szczególnie szeroki i oryginalny sposób). Takie właśnie cechy posiadają natomiast niepublikowane wspomnienia związanych z Centrum osób, które znały samego Tomasza Wójtowicza lub Jego rodzinę. Ich refleksje są zapewne jakąś drobną cegiełką w rozszerzaniu stanu wiedzy o Tomaszu Wójtowiczu.

Jedną z nich jest krótka relacja dr Andrzeja Krychowskiego (autora książki pt. 60 lat wędrówek po lubelskim sporcie. Moje wspomnienia i zapomnienia, Lublin 2020), którego oparte na niezawodnej pamięci w zakresie swojej aktywności zawodowej (oddanej bez reszty sportowi!) uwagi i spostrzeżenia z jednej strony kreślą pewne tło, kontekst, w jakim rodziła się i przebiegała kariera Tomasz Wójtowicza, z drugiej zaś celnie wskazują fakty pomijane lub po prostu niedostrzegane we wspomnianych mainstream’owych mediach. Jak zwykle w opiniach A. Krychowskiego obecne są też cenne wskazówki dla potencjalnych badaczy problemu…

Przypominam sobie z tamtych czasów (to były lata 70/80. XX wieku) „Avii” Andrzeja Łuszczuka. Grali razem z Tomkiem i jako juniorzy w AZS, i potem w Avii. Andrzej skończył chemię na UMCS i kiedy przestał być „zawodowym-amatorskim” siatkarzem, rozpoczął pracę w Komendzie Wojewódzkiej Milicji w laboratorium kryminalistycznym. Odszedł na emeryturę jako kierownik tegoż laboratorium, ale już w policji. Zapewne mógłby dużo powiedzieć, ale nie mam z nim żadnego kontaktu. Inny – obecny nie tylko w mojej pamięci, to Leszek Łasko, który potem grał w „Gwardii Wrocław” /wtajemniczeni wiedzą dlaczego/, a od lat jest we Włoszech. Wtedy, w co dzisiaj wprost trudno uwierzyć, Włosi od nas uczyli się grać w siatkówkę.

Ale ad rem! Do rodzinnego Lublina powróciłem z Piaseczna na studia w roku 1952. W latach 1973-1979 byłem trenerem, kierownikiem wyszkolenia w świdnickiej „Avii”, gdzie zarabiałem trzy razy więcej niż na równoczesnym etacie adiunkta w Instytucie Medycyny Pracy i i Higieny Wsi. Wtedy poznałem się z ojcem, Kazimierzem i jego synami, młodymi Wójtowiczami. Wiem, że matka Tomka umarła podczas porodu młodszego Wojtka. Obydwaj grali w „Avii” będącej wtedy w ekstraklasie. Ojciec Tomka bardzo boleśnie przeżył śmierć żony i trauma z tym związana towarzyszyła mu do końca pobytu w Lublinie. Kazik nie związał się z inna kobietą. Pomagałem mu wtedy najlepiej jak potrafiłem. Z Tomkiem widywaliśmy się czasami w Zakopanem w Ośrodku Przygotowań Olimpijskich, kiedy kadrę objął Hubert Wagner. Co było potem, kiedy Tomek z „Legii” Warszawa wyjechał do Włoch –  tego nie wiem. To by było tyle z tego, co pamiętam i …. jeszcze potrafię napisać. 

I jeszcze jedno dość istotne spostrzeżenie, które zostało pominięte przez zawodowych żurnalistów i urzędników. Jeśli przyjrzeć się klubowej przynależności Wójtowicza, to Tomek w zasadzie nigdy nie reprezentował LUBLINA w seniorskiej siatkówce. Bogiem a prawdą, był zawodnikiem z Lubelszczyzny. Pierwsze kroki stawiał w grupie AZS Lublin /szkółce ?/ prowadzonej przez ojca i J. Welcza. Jako już dorosły siatkarz grał i mieszkał w Świdniku, potem w Warszawie, a jeszcze później w kilku miastach włoskich. Natomiast po zakończeniu kariery mieszkał w Zalesiu Górnym koło „mojego” Piaseczna. Ostatnio w Stasinie.  Myślę, że warto to zaakcentować”. 

Kolejna „lubelska opowieść” (trzeba ich wywołać jak najwięcej!!!) pochodzi od znakomitego koszykarza lubelskiego „Startu” Pana Jerzego Żytkowskiego (ur. 1952). Namówiony do zwierzeń utrwalonych jeszcze przed śmiercią Wójtowicza z rozrzewnieniem wspominał lata dzieciństwa, które spędził w kamienicy na ul. Królewskiej pod nr. 11.  O rok młodszy Tomasz Wójtowicz mieszkał na tej samej ulicy pod 17-tką. Był zatem regularnym, stałym towarzyszem zabaw, gier i młodzieńczych zawodów „ferajny” z ulicy Królewskiej. Tak o tym okresie opowiada Pan Jerzy:

Jerzy Żytkowski, pierwszy z prawej, w hali MOSiR w drużynie juniorów lubelskiego „Startu”, Mistrzów Polski w roku 1970!

Ulica Królewska 11, obok lubelska katedra i słynna, wręcz ikoniczna dla miasta nad Bystrzycą Brama Trynitarska. Zaraz dalej stare miasto. W potężnej kamienicy, w której mieszkała moja rodzina dzisiaj usadowił się Luxmed. Nie tylko z tego powodu miejsca te fizycznie wyglądają zupełnie inaczej niż w czasie, kiedy stanowiły dla mnie prawdziwy kosmos – przestrzeń, w której dorastałem i z której perspektywy poznawałem otaczający świat.  To wszystko działo się w samym centrum miasta i trudno wskazać miejsca bardziej ze swej natury lubelskie.  Chodziłem do Szkoły Podstawowej nr 12 przy Placu Wolności 4, a dzisiaj to przecież liceum Unii Lubelskiej, które istniało dużo wcześniej niż potem wybudowano SP.12. Centralny w topografii Park Saski w każdą niedzielę stanowił cel rodzinnych spacerów. Pamiętam, jak zaraz po mszy świętej w kościele (???? ), wspólnie z ojcem, mamą i siostrą Haliną, nieśpiesznie przechodząc przez główne arterie miasta, docieraliśmy do położonego prawie na peryferiach miasta parku. Z tego powodu zaraz po ministranturze szybko wracałem do domu. Z jeszcze większą ochotą brałem udział w innych miejscowych atrakcjach, których miejscem – jak w wielu innych dzielnicach starówki – były podwórka. Stanowiły one swego rodzaju centra kulturalne, czasem ekonomiczne, a najczęściej rozrywkowe w najszerszym tego słowa znaczeniu. Dla mnie kultowość podwórka wynikała z faktu, że była to przestrzeń, która łatwo potrafiliśmy przystosować do potrzeb naszych rozmaitych form rywalizacji. To, że chcieliśmy współzawodniczyć, było dla nas rzeczą zupełnie naturalną, chcieliśmy przekonywać siebie samych i nasze otoczenie, że jesteśmy najlepsi. Były zatem popisy indywidualne, ale najczęściej rywalizujące drużyny tworzyliśmy wedle miejsca zamieszkania – łatwo organizowali się w nie chłopcy z Królewskiej 11, 13 i ci spod 5-tki. Skoro jednak tę wyższość można było okazywać na sto tysięcy sposobów, to podwórko raz stawało się sala gimnastyczną, potem boiskiem do siatkówki, a zimą przeistaczało się w lodowisko. Trzepak był zatem sprzętem „wielodyscyplinowym” i ogólnorozwojowym. Wielką frajdę dawała możliwość gry w hokeja tym bardziej, że dyscyplina ta miała w Lublinie swoje piękne tradycje. Trudnością było zdobycie kijów hokejowych, ale mieliśmy na tę bolączkę własny, sprawdzony patent.  Aby zdobyć „prawdziwe” kije, chodziliśmy na mecze hokeja na „Lubliniankę”. Jak w trakcie meczu połamane kije stawały się niczyje, szybko je uprzątaliśmy, a potem kleiliśmy, zbijali etc.  Tak wyposażeni z na ogół przykręconymi do zimowych butów łyżwami śmigaliśmy po zalanym wodą podwórku. Ówczesne zimy dawały nam się cieszyć tą rzadką dzisiaj dyscypliną znaczenie dłużej niż w czasie dzisiejszych kapryśnych zimowych  tylko z nazwy miesięcy. Pamiętam zresztą jak tata zrobił specjalnie dla mnie sanki (bardziej wtedy popularne niż narty). Popisywałem się nimi w jeździe stromą ulicą Podgrodzie, która w ostre zimy stawała się prawdziwym torem saneczkowym. Nie trwało to długo nie tyle z powodu braku śniegu i mrozu, co raczej mojej brawury. Kiedy najechałem sankami na kamień, niewiele z nich zostało. No, może trochę strachu wobec tego, co miał na ten wypadek powiedzieć tata… 

Nastoletni Jerzy Żytkowski-akrobata wykonuje popisy gimnastyczne na uniwersalnym przyrządzie sportowym trzepaku na podwórku przy Królewskiej 11.

Sporo emocji wywoływały też zawody dzisiaj zupełnie w przestrzeni miasta zapomniane i zapewne też trudne do pojęcia przez młode, zafascynowane nowoczesnymi technologiami pokolenie. Gazowe kuchnie wyparły z domowego zaplecza każdej starej kamienicy fajerki i pogrzebacze, a przecież stanowiły one wspaniałe i oryginalne wyposażenie dla uczestników oryginalnych wyścigów. Każdy z nich z pogrzebaczem w ręku toczył z jego pomocą przed sobą fajerkę. Było przy tym sporo hałasu, żartów, ale i śmiertelnie traktowanej rywalizacji. Zabrzmi to dzisiaj dziwnie, ale mistrzem fajerki wcale nie było zostać prosto tym bardziej, że trasa wyścigu nie należała do najłatwiejszych. Współzawodnictwo zaczynało się na podwórku, potem wyścig przebiegał przez ulice Żmigród, potem Dąbrowskiego i Kozią. Koniec pętli i meta znajdowały się tam, gdzie umiejscowiony był start – na podwórku. Zawodom czasem towarzyszyło trochę kibiców (np. w „fajerkowych” biegach nie uczestniczyły nasze koleżanki, które sprawdzały się w roli aktywnych widzów i niekiedy adresatek westchnień wielu uczestników rywalizacji). Poza poczuciem dumy triumfatora i uznania kolegów (i koleżanek) zwycięzcy nie otrzymywali żadnych nagród. Mimo to współzawodnictwo, adrenalina, emocje, czysta walka warte były największych wyróżnień i form honorowania zwycięzców.

Nie ma co jednak oszukiwać, że najważniejszą dyscyplina podwórkową była piłka nożna. Z powodu przestrzeni rozgrywek mecze nie były już dosłownie podwórkowe, bo skutki uboczne gry w piłkę nożną dla wielu mieszkańców kamienicy mogły być opłakane. Na różne sposoby zatem przedzieraliśmy się na obiekty szkoły Vetterów. Tam rozgrywane były prawdziwe mecze z udziałem…  W tych dzikich rozgrywkach szło mi chyba całkiem nieźle – najkrócej rzecz ujmując – dostrzeżono mnie!” Potem jeszcze drogi obu Panów, Jerzego i Tomasza, zeszły się  w świdnickiej WSK, gdzie obaj zatrudnieni byli na „niesportowych” etatach.

Warto te zwierzenia zweryfikować i porównać ze słowami Tomasza Wójtowicza spisanymi przez znanego lubelskiego dziennikarza, Wiesława Pawłata…

Na nieco inny sposób, iskrzący humorem i dystansem do siebie wspomniał Tomasza Wójtowicza, Witold Zimny, zasłużony człowiek lubelskiego sportu, wieloletni prezes Wojewódzkiej Federacji Sportu w Lublinie (z poza nim wiceprezes ZG AZS!). W swoich wspomnieniach Pan Witold pisze (Sport, AZS i moje życie (które sobie chwalę…), Lublin 2022, s. 13-14).

W technikum znowu miałem szczęście do nauczyciela wuefu. Był nim mgr Jerzy Kaczmarek. Znakomity trener lekkiej atletyki, który prowadził ważną dla mnie kadrę szkoły w piłce siatkowej. Warto pamiętać, że każdy mecz ligi szkół średnich miasta Lublina w siatkówce to było wówczas znaczące wydarzenie. Dość powiedzieć, że w reprezentacji Technikum Budowlanego grał wtedy Tomasz Wójtowicz i jego brat Wojciech. A w reprezentacji Technikum Energetycznego między innymi… ja.

Reprezentacja siatkarzy lubelskiego Technikum Energetycznego. W roli kapitana Mirosław Rusakiewicz, obok Marian Surmacki, Jacek Ćwikła, Andrzej Pecio, autor, kolejnego kolegi nie pamiętam, Adam Stachurski i Krzysztof Strawa.

W tym miejscu chcę przypomnieć moje największe osiągnięcie sportowe jako zawodnika. Oto w meczu pomiędzy „Budowlanką” a „Energetykiem” zablokowałem jednego z najlepszych siatkarzy świata, Tomka Wójtowicza. Może to tylko On-Mistrz walnął piłką w moje ręce, które nieopatrznie wstawiłem nad siatkę – dość, że piłka wróciła na ich boisko, ale punktu nie było, bo oni serwowali (takie były wówczas przepisy). Bez specjalnego zdumienia odebrałem brak tego epizodu we wspomnieniach Tomka. Ale ja się jednak będę chwalił! A może mój blok był tak dziurawy jak podczas treningu, a całość tylko sobie wymyśliłem, choć powiem szczerze, że wierzę, że tak właśnie z tym blokiem było…”

Lata szkoły średniej – trening siatkarski. Blok w wykonaniu autora tym razem
okazał się nieskuteczny…

Nie mam pewności, czy dzięki lekturze tego tekstu czytelnicy dowiedzieli się o Tomaszu Wójtowiczu czegoś więcej. A może, jeśli nie „czegoś więcej”, to może przynajmniej „czegoś innego…”

Niezależnie od rozstrzygnięcia tego dylematu gorąco namawiam do współpracy z Centrum, dzielenia się swoimi sportowymi wspomnieniami nawet jeśli niewiele w nich sukcesów miary ikony światowej siatkówki… Lubelskość Centrum jest gwarancją, że Państwa relacje wzbudzą autentyczne zainteresowanie twórców tej inicjatywy.

Adres do kontaktu: slapekdariusz@gmail.com Dziękuję za wsparcie w postaci „ukierunkowanych” na rodzinę Wójtowiczów wspomnień  dr Andrzeja Krychowskiego! 

Dariusz Słapek

Zobacz także: