Redakcja LCDHS

Wspomnienia Ryszarda Jędrzejewskiego

28 maja 2018

Urodził si« 27 V 1911 r. w Lublinie. W latach 1932 – 1938 studiował na Wydziale Lekarskim oraz w Studium Wychowania Fizycznego Uniwersytetu Poznańskiego, W 1930 r. wstąpił do AZS Lublin, a w 1934 r. do AZS Poznań. Uprawiał lekką atletykę i pływanie. W latach 1933 • 1938 był instruktorem gier sportowych, atletyki terenowej i pływania na terenie województwa poznańskiego. W czasie kampanii wrześniowej 1939 r. był chirurgiem szpitala powiatowego W Sochaczewie. Okres okupacji hitlerowskiej spędził w Lublinie, gdzie działał w konspiracyjnej służbie zdrowia oraz organizował podziemne życic sportowe. W latach 1946 – 1952 pełnił funkcję dyrektora Wojewódzkiej Poradni Sportowo-Lckarskicj w Lublinie, a następnie pracował w służbie zdrowia. Obecnie na emeryturze.

SPORTOWE WSPOMINKI

  1. MÓJ DOM RODZINNY

Urodziłem się w maju 1911 roku w niewoli carskiego okupanta, w przepięknej okolicy lubelskiego przedmieścia, tak zwanej Górnej Czechówki, w rodzinie złożonej z czterech osób. Ojciec pracował jako ślusarz w lubelskich fabrykach. Matka nato­miast, kobieta o nieprzeciętnej przedsiębiorczości, energii, dobroci i doświadczeniu, zawodowo nie pracowała. Wyróżniała się ona walorami wspaniałej matki, gospody ni i żony. Była ceniona i szanowana w najbliższym sąsiedztwie jako rozjemca zwaśnio­nych. doradca w trudnych sytuacjach życiowych i przedstawiciel swojego przedmieścia do władz urzędowych.

Nasz dom położony był w pobliżu przepięknego stawu otoczonego bagnistym, obiecującym tajemniczą młodzieńczą przygodę, terenem zarośli, trzciny, lepiechu i tataraku. Przylegające doń łąki stwarzały godną pozazdroszczenia możliwość swo­body. Na tych urzekających urokiem zieleni łąkach, pełnych soczystej trawy, toczyło się bujne życie młodego pokolenia tej okolicy. Cały ten teren, na którym znajdował się młyn i cegielnie, był własnością dwóch bogatych Żydów. Okoliczni gospodarze wy­najmowali od nich łąki na pastwisko. Zimą odbywały się tam żniwa trzciny, która była powszechnie używana do wyprawy wnętrz budowanych domów. Lód-ze stawu zawsze po nowym roku rżnięto piłami, a następnie wyciągano z wody bosakami i skła­dowano w znajdujących się w pobliżu trzech lodowniach. Jesienią zaś dokonywano odłowu ryb ze stawu.

Charakter życia był zupełnie odmienny od obecnego. Cechowała go po prostu nieznana obecnie swoboda i jakieś, widocznie głęboko zakorzenione w tym prostym narodzie, wzajemne zaufanie. Nieznani, zupełnie obcy sobie ludzie, przy spotkaniu przechodząc obok siebie, pozdrawiali się katolickim „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Także spotkawszy kogoś pracującego na polu czy w ogrodzie, nie sposób było nie pozdrowić „Boże dopomóż” i usłyszeć odpowiedź. „Daj Panie Bo­że” albo „Panie Boże wielki zapłać”. Jeżeli natomiast znali się, dopowiadali – „Dzień dobry”, wdając się niekiedy w dłuższą rozmowę.

 

Wspomniana łąka była miejscem zabawy, wymiany doświadczeń, najskrytszych młodzieńczych zwierzeń i wszelkich przejawów bujnego życia przedmieścia i jego młodzieży. Na tej właśnie łące pasący bydło chłopcy zabawiali się, stosownie do pory roku. albo grą w tak zwane mondzie, czyli metalowe guziki carskich formacji woj­skowych, albo w stukółkę, a w ciągu łata niepodzielnie panowała gra w ruski wy kup.

W takiej to atmosferze upływały dni beztroskich lat młodzieńczych.

  1. NARODZINY LŁKKIFJ ATLETYKI NA LUBELSZCZYŹN1E

Na wiosnę 1921 roku gruchnęła wiadomość po okolicy, żc w niedzielę na boisku koszar ósmego pułku piechoty legionów w Lublinie odbędzie się mała wojna. Tak brzmiał tytuł wspomnianej imprezy, na którą złożyły się atrakcje wypełniające cały świąteczny dzień.

Przed południem odbył się pokaz sprawności żołnierzy w zaimprowizowanej małej wojnie z użyciem petard, broni maszynowej, granatów, a nawet lekkiej artylerii. Natomiast po południu odbyły się tak zwane igrzyska sportowe, na które złożyły się następujące konkurencje: bieg na 100 metrów, skok w dal, wzwyż, o tyczce, rzuty: dyskiem, kulą, oszczepem i granatem, przeplatane takimi atrakcjami, jak: wspinanie się po linie i po słupie, na którego szczycie była zawieszona butelka wódki i krążek kiełbasy oraz wyścigi w workach, z jajkiem na łyżce, przeciąganie liny i inne.

Dlaczego lak dokładnie to wszystko przytaczam’ Uważam bowiem, że właśnie ta impreza stała się niejako inspiracją do stworzenia zalążków’ królowej sportu, czyli lekkiej atletyki na Lubelszczyzny. Przecież niejeden z nas zapewne po raz pierw­szy zobaczył rzut dyskiem czy skok w dal. Jednak prawdziwą rewelacją okazał się skok o tyczce. Bohaterem tej dyscypliny był czterdziestoletni wąsaty sierżant o naz­wisku Śmietana, którego potężnie zbudowana sylwetka na długie lata wbiła się w pa­mięć niejednego chłopca obserwującego zawody, jako niedościgniony wzór sportow­ca. Śmietana pokonał wysokość 2 metry’ i 40 centymetrów.

Fama o odbytej owej niedzieli imprezie szerokim echem odbiła się w mieście i jego okolicach. Cały tydzień o tym się mówiło, a w uszach brzmiały odgłosy wybu­chów granatów, rakiet, terkot broni maszynowej i zwycięskie okrzyki — hutra. A na podwórkach i łąkach, jako jeden z rodzajów zabaw zaczęto naśladować zapamiętane konkurencje sportowe lekkiej atletyki. Duszą tych poczynań na naszej łące stał się mój starszy brat, który zorganizował spośród pastuchów’ i okolicznej młodzieży drużynę sportową a uwieńczy] całą tę akcję urządzeniem prawdziwych igrzysk spor­towych. To były właśnie zalążki powstającej lekkiej atletyki. Rodziła się ona w cięż­kich bólach wobec powszechnej nieufności otoczenia i właścicieli łąk – Żydów. Okoliczni bowiem gospodarze widzieli zbyt wielkie zaangażowanie młodzieży pasą­cej bydło w zabawę, która kolidowała z obowiązkami pastuchów i pomocy domowych.

Z biblijnym żłobem wiązały się przygotowania do mających się odbyć zawodów lekkoatletycznych. Otóż jeden z chłopców podjął się wyciosania z deski dysku, co zajęło mu wiele czasu, a na co bardzo złym okiem patrzyli gospodarze, pragnąc mu to rękodzieło odebrać i zniszczyć. Stroskany chłopiec schował ten skarb pod żłobem

 

i śpiąc nad oborą całą noc pilnował, by następnego dnia dostarczyć go drużynie. Inny znów chłopiec zdobył czterokilowy żelazny ciężarek z uchwytem od sieczkarni — zastępujący kulę do miotania. Nic długo jednak trwała uciecha, gdyż gospodarz, pragnąc skorzystać z sieczkarni, szybko zorientował się kto zdemontował maszynę, przybiegł na łąkę i ku ogólnej konsternacji sportowców’ odebrał kulę, grożąc sprawcy, że czeka go sucha kolacja, czyli baty. Stojaki do skoku wzwyż i poprzeczkę przygoto­wałem z bratem.

W takich to okolicznościach rozkwitała na owej łące w pełni blasków młodzień­czego zapału atrakcyjna zabawa, podstawowa gałąź sportu — lekka atletyka.

Nasi rodzice przychylnym okiem patrzyli na to wszystko, widząc w tym potrzebę naszego fizycznego rozwoju. Inni natomiast rodzice przychodzili do naszych z pre­tensjami. że angażujemy ich dzieci do zabaw, których dotychczas nikt nie znał. A jeden z ojców, motywując swoje zastrzeżenia twierdził: przecież Pan Jezus nie rzucał dys­kiem, ani nic skakał, więc po co zezwalać dzieciom wchodzić na złą drogę. Wielką przeszkodą w kontynuowaniu treningów lekkoatletycznych były gospodynie ze wsi, które wracały z miasta z pustymi bańkami po mleku na plecach koło godziny ll00 i widząc swoich pupilów, skaczących czy rzucających, przywoływały ich do porządku i obowiązku pilnowania bydła.

Jednak największym naszym postrachem był Żyd nazwiskiem Mitlelraann, właściciel dóbr Czechówki, który’ zobaczywszy świeży dołek zrobiony do skoku o tycz­ce, wpadł do naszego domu, wiele nakrzyczał i zagroził, że poda do sądu o odszko­dowanie za zniszczenie łąki. Ale iście wielką awanturą skończyła się sprawa, kiedy w godzinach wieczornych, pod osłoną ciemności, wykopaliśmy na łące skocznię. Wtedy Żyd przyprowadził dzielnicowego policjanta, który, pod groźbą kary, zmusił nas do zakopania skoczni, i przykrycia miejsca po niej kostkami darniny.

Ale i to nie pomogło — skakaliśmy nadal na trawie. Wieść o jakimś zupełnie no­wym rodzaju zabaw poczynała pasjonować młodzież sąsiednich przedmieść. Po­przez niekończące się rozmowy na tematy lekkoatletyczne rozpoczęły się pierwsze próby sił. Powstały grupy zainteresowanych poszczególnymi dyscyplinami.

1 tak na Dolnej Czechówce powstała dość silna szkółka długodystansowców’, którą tworzyli: Knśmirpk, Rariajewski, Stanisław Zalewski, znany bokser, a później naczelny masażysta kadry’ narodowej Polskiego Związku Bokserskiego i Antoni Markiewicz. Na czele tej grupy stał zawsze smutny i zamyślony Wiktor Kramek, późniejszy mistrz Polski w biegu na 3 tysiące metrów z przeszkodami w okresie międzywojennym. Terenem ich treningów były pola i miedze północnej strony Lublina, które przemie­rzali w ciszy i skupieniu, wzajemnie się kontrolując.

Tadeusz Stępień natomiast skupił wokół siebie przyszłych miotaczy, których pasjonowała chęć popisania się swoją silą. W ogniu pasjonującej rywalizacji schodzili się kandydaci mocnych wrażeń, by popisać się podniesieniem jakiegoś nieludzkiej wielkości kamienia, albo rzuceniem kija z żelaznym grotem na końcu imitującym osz­czep, bądź to kamienia mającego przypominać kulę. Mimo że 2abawy te były raczej już na pograniczu lekkiej atletyki i zbliżały się bardziej do ciężarownictwa, to jednak kiedy po okolicy rozeszła się wieść, że na Górnej Czechówce szykują się igrzyska

 

lekkoatletyczne, skrzyknęli się wszyscy między sobą i gremialnie zgłosili swój udział w nich.

Wśród wyróżniających się chłopców nie mogę pominąć nieżyjącego już Frania Pytysia, gdyż uważam to niejako za swój obowiązek. Chłopiec ten wcześnie stracił rodziców. Nie mając oparcia u swojej najbliższej rodziny, w wieku dziesięciu lat zaczął błąkać się po swojej wsi Lisowa pod Lubartowem trudniąc się żebractwem. Zauważył go jeden z gospodarzy Czechówki i przygarnął do siebie. Pasąc krowy, zaczął przyglądać się naszym zabawom, ale ponieważ wiekiem i drobną budową nie nadawał się jeszcze do zabawy w lekką atletykę, me był do niej dopuszczany. Jednak to go nie zraziło, śledził z tym baczniejszą uwagą nasze poczynania.

To on właśnie wyciosał ten pierwszy dysk i trzymał go pod żłobem, żeby się nim do nas wkupić następnego dnia. Niewątpliwie to mu się udało. Ale zabłysnął pełną gamą swych zdolności dopiero przy skoku o tyczce. Przyglądał się co najmniej przez miesiąc naszym lekkoatletycznym wyczynom, a potem zaimponował nam swoją zręcznością i skocznością. Skok o tyczce stał się pasją jego młodego życia. W końcu został mistrzem Czechówki w tej dyscyplinie z wynikiem 2 metry 50 centymetrów. Należy podkreślić, że oprócz tego uczył się czytać i pisać, gdyż w owym czasie sieć szkól była słabo rozwinięta a o miejsce w nich dla sieroty pastucha było szczególnie trudno.

Tyczkę do skoków odżałowali rodzice, wyrażając zgodę na wycięcie grubej ga­łęzi z potężnego krzaka tureckiego bzu, rosnącego przed domem, urzekającego prze­chodniów zapachem i kształtem niespotykanych kiści. Drzewo tego bzu, naszym zda­niem, wyjątkowo nadawało się do sporządzenia tyczki, gdyż jest bardzo twarde i elas­tyczne, a jeżeli się już łamie, to z wielką trudnością. Pomimo tego że świeżo sporzą­dzona tyczka została gładko wystrugana i pociągnięta przeźroczystym lakierem, nie przypadła do gustu Franusiowi. Wystrugał on sobie swoją własną z leszczynowego drzewa. Na tej dopiero dobrze mu się skakało. A skoki te były tak oryginalne, że jeżeli choć raz się je zobaczyło, to trudno jc potem zapomnieć. Drobnej budowy chłopczyna ze stosunkowo duży m kijem biegnie przebierając na rozbiegu bosymi, posiniaczonymi z zimna i umazanymi w gnojówce nożynami, zamiatając kaczymi ruchami do środka; zatrzymawszy się pod poprzeczką, zwija się w kłębek i przylgnąwszy jak pijawka do tyczki, wzbija się nagłym ruchem do pozycji stójki, by po przekroczeniu poprzecz­ki opaść znów, jak zwinięty w kłębek kot na trawę.

Jeżeli ten mój opis dla czytelnika jest przejaskrawiony, to czyż nie jest godne zastanowienia się dlaczego na przy ległej do łąki drodze, wracające z pustymi bańkami po mleku kobiety zatrzymywały się, siadały w rowie, wyciągały z zanadrza bułki kupione w mieście i zajadając je przyglądały się? Dlaczego chłopi, wracający w tu­manach kurzu z miasta, zatrzymywali się i paląc skręcone z machorki papierosy też się przyglądali?

Warunki startu mieliśmy wszyscy równe, wszyscy boso. Na marginesie drobna dygresja. Buty w pierwszych powojennych latach były tak wielką, nieosiągalną wprost wartością, że nawet szkoda było czasu o tym mówić i myśleć. Do kościoła i do szkoły chodziło się w sporządzonych przez siebie samego drewniaczkach, które w celu wy­godniejszego chodzenia przerzynało się, podbijając je skórą. A zimą jedne buty często

musiały starczać na jedna i to wielodzietną rodzinę. Zresztą do tych okoliczności tak Się ludzie przyzwyczaili, że większą część roku, zwłaszcza na wsi, po prostu chodzili boso.

Dowodem już pewnej zamożności, a zarazem chyba szczytem ówczesnej elegancji, było pokazanie się w czarnych butach z cholewami, czy też w aż pod kolana sznuro­wanych trzewikach. Najprędzej dało się to zauważyć w niedziele i święta, kiedy to co zamożniejsi mieszkańcy okolicznych wsi spieszyli na sumę do kościoła. Szli w gro­madkach. najczęściej całymi rodzinami; mężczyźni ubrani byli w czarne albo grana­towe sukienne ubrania i śnieżnobiałe koszule, kobiety zaś w granatowe spódnice i najczęściej białe bluzki z obowiązkowo kolorowymi chustami na plecach. Przyzwy­czajone do chodzenia boso, szły teraz także boso, niosąc przewieszone przez ramię trzewiki. Doszedłszy do grobli, zatrzymywały się przed młynem, siadały na biegu stawu, myły nogi, wkładały buty, by wejść na most już w paradnym stroju, bowiem mimo że była to dzielnica żydowska, był to już prawie początek miasta. 1 co w tym najciekawsze – nie słychać było użalania się czy też rozdzierania szat ze względu na ciężką sytuację. Mimo iż zimy były bardzo srogie, mroźne i długie, termin klęski ży­wiołowej nie był znany.

A wracając do naszego bohatera skoku o tyczce, pragnę nie tylko z klubowego obowiązku – podać, że zdążył ten chłopiec skończyć szkołę handlową i zostać kie­rownikiem dużego sklepu konfekcyjnego, usytuowanego przy jednej z pryncypial­nych ulic Lublina.

Jednakże poszczególne pory roku i odmienne zainteresowania ludzkie stwarzały okoliczności, że z czasem w grę wchodziła już nie tylko lekka atletyka. Ot, choćby nawet zima nastręczała dużo sposobności do zabaw, związanych z tą porą roku. Tym bardziej, że warunki były po prostu idealne.

Północna strona Lublina była tak usytuowana, że począwszy od ulicy Lubartow­skiej al do odległej o około 15 km wsi Dąbrowicy, ciągnęła się nad pradoliną rzeki Czechówki, dopływu Bystrzycy, która wyżłobiła w miękkim lessie około kilometra szeroki pas nizinny. W jej przebiegu tuż przed miastem powstał dość duży staw z przyległym doń, malowniczo położonym, młynem. Zimą te przyległe do stawu łąki zalewała wodo, tworząc przepiękną taflę lodu. Był to po prostu raj dla łyżwiarzy Pałę niesz­częście polegało na tym, że o łyżwy było wtedy bardzo trudno. Posiadali je tylko lu­dzie bogaci. Dzieci z nędznego przedmieścia z zazdrością przyglądały się jeżdżącym na łyżwach.

Znane były wtedy trzy rodzaje łyżew’. Najpopularniejsze były przyczepiane do bu­tów turfy, albo kalifaksy, tylko te ostatnie miały zamek tak silnie mocujący, że w razie raptownego skrętu stopy i odpadnięcia łyżwy, odrywały podeszwę buta. Natomiast zaletą turfy było usytuowane na jej przodzie ostrze, ułatwiające porusza­nie się po lodzie. Osobnym rodzajem łyżew były tak zwane śniegórki, używane rów­nież poza lodem, do jazdy po ośnieżonych drogach, zwłaszcza położonych na sto­kach wzgórz. Skonstruowane były specjalnie do tego celu, z zakręconym w przodzie ostrzem.

Jednakże, jak to się popularnie mówi, potrzeba jest matką wynalazku. I w tym wypadku nie było inaczej. Z drzewa wystrugaliśmy na kształt stopy łyżewki, podkuliśmy je drutem i też jeździliśmy, i to bynajmniej nic gorzej od tych, co mieli praw­dziwe łyżwy.

Zimy były dawniej, jak już wspomniałem, niesłychanie mroźne. Odwilże zdarzały się bardzo rzadko, a jeżeli już, to krótkotrwale. Śniegi były bardzo obfite. Z zasypa­nych niekiedy wiosek wydobywali się ludzie tunelami i jeździli saniami po wierzchu zlodowaciałego śniegu.

Pamiętam, jak w 1928 roku mrozy dochodziły do 40 stopni Celsjusza a kilkume­trowe śniegi leżały chyba trzy miesiące. Przez dwa tygodnie była wstrzymana nauka w szkole, ale życie toczyło sic normalnie i nikt. jak wspomniałem, nic ogłaszał klęsk: żywiołowej. Pamiętam to tak dokładnie dlatego, a byłem wtedy w czwartej klasie szkoły średniej, że przez ten wolny od nauki okres biegaliśmy z kolegami i dużym naszym brytanem w pole r.a narty, by oglądać fantastyczne nawisy śniegu i stwar­dniałą skorupę nawierzchni. Wtedy to wpadliśmy na pomysł jazdy na nartach z ża­glem, co później wykorzystaliśmy na rozległej lodowej tafli. Nabyte doświadczenie posłużyło nam do skonstruowania małych saneczek podkutych grubym drutem. W desce siedzenia była dziura, na około półtora metra wysoki maszt z ruchomą po­przeczką, na której zwisał żagiel, sporządzony z dwóch lnianych prześcieradeł. By! to niezapomniany widok. Kilkadziesiąt pędzących saneczek ze śmiałkami siedzącymi po turecku, trzymających w rękach poprzeczkę przytwierdzonego doń żagla, kierują­cych w ten sposób jazdą na wzór obecnego sportu bojerowego.

Na środku stawu była usytuowana wysepka porośnięta trzciną i sitowiem, okrąg­łego kształtu, o średnicy około dwudziestu metrów. Z chwilą nastania zimy stawała się ona punktem naszego zainteresowania, obserwacji i marzeń. Każdy z nas pragnął znaleźć się tam przed innymi. Do tradycji naszego przedmieścia należało odpowiednie uhonorowanie śmiałka, który pierwszy, przed co najmniej czterema innymi, dostanie się po trzeszczącym i łamiącym się lodzie na kępę, rozpali tam ogień i wrzuci do niego kartofle, żeby się upiekły’.

Każdego więc dnia rozpoczynającej się zimy wyczekiwaliśmy nad brzegiem za­marzniętego stawu, badając nogami konsystencję lodu i próbując jego mocy. Kiedy już okazało się, że można ryzykować śmiałe przedsięwzięcie, w odległości jakichś 20 metrów jeden od drugiego na własną i wspólną odpowiedzialność, każdy z nas próbował zdobyć palmę pierwszeństwa w okolicy. Startowaliśmy na wspólny umó­wiony znak, którym było hasło: „Chłopaki, kto pierwszy na kępę?” i okrzyk — „Trzcina!” Okrzyk – zamiast strzału startera – był znakiem rozpoczęcia zmagań zdobycia kępy pod strachem skąpania się w lodowatej wodzie. I o dziwo, pomimo że w tych wyścigach brałem udział chyba z dziesięć razy, nic było ani razu wypadku załamania się lodu, a tym bardziej utonięcia. A to dlatego, że pierwszy lód jest wyjąt­kowo elastyczny i umiejętne, szybkie poruszanie się po nim, przeplatane ślizganiem się daje szanse przejścia z uniknięciem załamania Warunkiem jest, by była to tylko jedna osoba. Z miejsca, gdzie pod wpływem ciężaru ślizgającego się. pęka lód, trzeba szybko przesuwać się i niesłychanie elastycznie niejako związać się z rytmem pękania. Patrząc na to widowisko z boku, można porównać te zmagania do chodzenia po li­nie, gdyż cała tafla lodu trzeszczy i kołysze się wprost tak, jak lina. Oczywiście uwzględnialiśmy najniebezpieczniejsze miejsce na stawie, jakim było koryto Czechów ki, zaznaczone silniejszym prądem wody, okalającym jedną stronę wysepki. Na zamarznięcie tego miejsca zakładaliśmy około trzech dni mrozu powy­żej piętnastu stopni Celsjusza, tym bardziej, że było tam najgłębiej i był wartki prąd.

Zresztą smak tej znakomitej, lodowatej wody dobrze znaliśmy, bo rokrocznie po Bożym Narodzeniu zaczynało się rąbanie lodu na stawie. Był to okres największych mrozów, co najmniej poniżej 20 stopni Celsjusza. Dawno już były porobione prze­ręble na stawie, żeby się ryby nie podusiły i by stwierdzić grubość lodu. Rąbanie lodu zaczynało się najczęściej w poniedziałek i było dobrze płatne. Wyglądało to w ten sposób, że od zrobionej w pewnym miejscu przerębli rżnęło się piłą od rżnięcia drzewa pewien obliczony obszar powierzchni lodu, a po przecięciu na mniejsze wydo­bywało się go z wody bosakami, ładowało na sanie i przewoziło do pobliskich lo­downi, a w razie braku miejsca w lodowniach układało w sterty i obsypywało tro­cinami.

I tu rodzi się pytanie – a cóż, u licha, ma to wspólnego ze sportem, a tym bar­dziej z AZS-em? Otóż ma – i to, uważam – dosyć ścisły związek, bowiem w takim to klimacie tworzącym bazę do zainteresowania tą dziedziną życia, jaką jest sport wzrastało młode pokolenie.

  1. SZKOŁA

W sierpniu 1920 roku zdałem egzamin do wstępnej klasy szkoły zwanej kaszte­lańską, gdyż uczęszczali do niej przeważnie synowie okolicznego ziemiaństwa. Szkolę tą ufundowali miejscowi ziemianie, zakładając w tym celu Spółkę Cywilną pod nazwą „Szkoła Lubelska”. W tym czasie w Lublinie były cztery męskie ośmio­klasowe gimnazja, a mianowicie: Gimnazjum im. Staszica, do którego uczęszczał mój brat, gimnazjum realne o profilu matematyczno-fizycznym, handlowe i „Szkoła Lubelska”.

A jakimi drogami kroczyły chłopięce upodobania, mech poświadczy fakt, że o wy- , borze szkoły zadecydował fakt istnienia przy „Szkole Lubelskiej” dużego boiska sportowego. Pomimo, że w Lublinie przed drugą wojną światową była wyższa uczelnia – Katolicki Uniwersytet Lubelski, to jednak prym w mieście wiodły szkoły średnie, zarówno ze względu na liczebność, jak również organizacyjną prężność i młodzieńczą inicjatywę.

W szkole, do której uczęszczałem, lekcje gimnastyki prowadził czołówki lubelskiego „Sokola” prof. Józef Lambert, człowiek o imponującym wyglądzie cię­żarowca. Podnoszenie ciężarów uprawiał jeszcze w czasie swego pobytu w szkole. Przed domem profesora leżały olbrzymie żelazne sztangi, którymi w chwilach do­brego humoru ćwiczył, demonstrując przed nami swoje atletyczne umiejętności Z biegiem lat powstało w szkole, między innymi, koło sportowe, którego duszą i prezesem został wszechstronnie utalentowany sportowiec, a zarazem późniejszy członek powstałego w 1922 r. w Lublinie Akademickiego Związku Sportowego – Józef Skórski. Z tego okresu – byłem wówczas uczniem siódmej klasy szkoły średniej — dysponuje pamiątką, dyplomem za żujecie czwartego miejsca na zawadach ( lekkoatletycznych, urządzonymi przez koło sportowe „Szkoły lubelskiej” 4 października 1930 roku.

W latach mojej nauki szkolnej powstawały związki sportowe, i ich wojewódzkie filie, Lublin na polu sportowym nie pozostał w tyle. Równocześnie, jak grzyby po deszczu, powstają kluby sportowe będące pod patronatem instytucji państwowych, wojska, policji, fabryk i partii politycznych. Tworzą się także, niejako samorzutnie, kluby wśród interesującej się sportem młodzieży, Wtedy to w Lublinie powstają takie kluby jak: Wojskowy Klub Sportowy „Unia”, Akademicki Związek Sportowy, Policyjny Klub Sportowy, klub sportowy przy Lubelskiej Wytwórni Samolotów, zwany popularnie LW5, „Strzelec”. Wśród młodzieży narodowości żydowskiej szczególną popularnością cieszyła się piłka nożna, stąd w tym okresie powstaje sze­reg klubów żydowskich o profilu wyłącznie futbolowym, jak: Hakoich, Hanoel i inne. Kluby te prowadziły ożywioną działalność rozgrywając mecze zarówno miedzy sobą, jak tet z polskimi klubami co w atmosferze narodowościowych antagoniz­mów przynosiło duże ożywienie na boiskach.  Kiedy zaczynałem naukę w szkole średniej, na terenie Lublina były dwa boiska. Jedno 7 nich Usytuowane było wewnątrz obiektów wojskowych ósmego pułku pie­choty legionów i przeznaczone do celów wojskowych, a drugie, wraz z torem do wyścigów konnych, połoinc było przy ulicy Lipowej. Nazywano je popularnie boiskiem AZS-u, gdyż rzeczywiście młodzież zrzeszona w rej organizacji miała tam swoje oparcie. Dopiero w końcu lat dwudziestych Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” wybudowało przy ulicy Narutowicza duże, co prawda, boisko, ale bez żadnego za­plecza gospodarczego.

Wracając jednakże do owego boiska AZS u — udało mi się ustalić, że posesja ta była własnością ziemianina Budnego, który równocześnie, jako niestrudzony krzewiciel sportu jeździeckiego, piastował stanowisko prezesa Lubelskiego Towarzystwa Zachęty do Hodowli Kotli, I z tego to Lytufu zostały wybudowane stajnie i obejście dla koni wyścigowych, jak również tor dla tego celu, okalający wyrównaną przestrzeń. Teren ten, nadający się na boisko, Budny wydzierżawił Akademickiemu Związkowi Sportowego

Trzecie boisko, które po kilku łatach zostało otworzone, było obiektem na terenie wojskowym przewidzianym dla Wojskowego Klubu Sportowego „Unia”, Z czasem stało sic ono najbardziej reprezentacyjnym obiektem sportowym Lublina, gdzie odbywały się różnego rodzaju imprezy sportowe.

Lubelski AZS znany był wr kraju jako ambitny i pracowity zespół, mimo że nic posiadał w swoich szeregach asów. Typowym tego przykładem była sekcja piłki nożnej, która, choć borykała się z piętrzącymi się trudnościami natury szkoleniowej, zawsze starała się godnie reprezentować swoje barwy klubowe. W tym czasie, będąc uczniem szóstej klasy szkoły średniej, zetknąłem się z jednym chyba z najstarszych członków AZS Zygmuntem Kruszyńskim, brałem mojego kolegi, który pragnął zwerbować mnie do drużyny AZS na pozycję bramkarza. Sam. Grając w obronie, prowadził równocześnie treningi sekcji. Z czasem, z uwagi na podjęcie pracy w Lubelskiej Wytwórni Samolotów, przeniósł się do fabrycznego klubu sportowego – LWS. Aresztowany w czasie okupacji, został wywieziony do Oświęcimia, tamże w czasie pracy w kamieniołomach doznał zmiażdżenia obu nóg po przygnieceniu ich wywróconym wózkiem z ziemią. Po amputacji zmiażdżonych kikutów obu kończyn dolnych widziano go jeszcze rzekomo na terenie obozu jak chodził o kulach.

Ryszard Jędrzejewski urodził się 27 V 1911 r. w Lublinie. W latach 1932 – 1938 studiował na Wydziale Lekarskim oraz w Studium Wychowania Fizycznego Uniwersytetu Poznańskiego, W 1930 r. wstąpił do AZS Lublin, a w 1934 r. do AZS Poznań. Uprawiał lekką atletykę i pływanie. W latach 1933 • 1938 był instruktorem gier sportowych, atletyki terenowej i pływania na terenie województwa poznańskiego. W czasie kampanii wrześniowej 1939 r. był chirurgiem szpitala powiatowego W Sochaczewie. Okres okupacji hitlerowskiej spędził w Lublinie, gdzie działał w konspiracyjnej służbie zdrowia oraz organizował podziemne życic sportowe. W latach 1946 – 1952 pełnił funkcję dyrektora Wojewódzkiej Poradni Sportowo-Lckarskicj w Lublinie, a następnie pracował w służbie zdrowia. Obecnie na emeryturze.

 

Zobacz także: