Redakcja LCDHS

Ze Stanisławem Podlewskim rozmawia Weronika Marek

26 maja 2014

Rozmowa Weroniki Marek ze Stanisławem Podlewskim – koszykarzem i trenerem związanym z Chełem – zdobyła I nagrodę w drugiej edycji konkursu „Małe ojczyzny w relacjach bliskich”. W tym roku prace pisemne i prezentacje multimedialne przygotowane przez uczniów gimnazjów i szkół średnich rozwijały temat „Sport w mojej małej ojczyźnie też ma ciekawą historię”.

Stanisław Podlewski w wywiadzie przeprowadzonym przez Weronikę Marek sięga pamięcią do swojego dzieciństwa w drugiej połowie lat 40. XX wieku, a następnie przywołuje wiele interesujących szczegółów związanych z przeszłością sportu w Chełmie w kolejnych dekadach. W rozmowie wątki historyczne splatają się z dniem dzisiejszym sportu. Rozmowa ujawnia ciekawe osobowości obojga rozmówców. Choć dzieli ich duży dystans pokoleniowy, zgadzają się ze sobą w poglądach na rolę sportu i podobnie oceniają jego obecną kondycję.

Weronika Marek jest uczennicą I Liceum Ogólnokształcącego im. Stefana Czarnieckiego w Chełmie. Praca powstała pod opieką nauczycielki I LO w Chełmie Ewy Betiuk.

 

Stanisław Podlewski
Stanisław Podlewski – koszykarz i trener związany z MKS Chełm

 

 

„Sport – nauczyciel życia”

Cena sukcesu to ciężka praca, poświęcenie i determinacja, by niezależnie od tego czy w danej chwili wygrywamy czy przegramy dawać z siebie wszystko.

 Vince Lombardi

 Nie wyobrażam sobie, że kiedykolwiek mogłoby zabraknąć sportu w moim życiu. Wielokrotnie próbowałam to sobie wyobrazić i widziałam… pustkę. Według stereotypów dziewczyny nie znają się na sporcie. W rzeczywistości niektóre znają się na nim lepiej niż niejeden mężczyzna.

Sport jest dla mnie ucieczką od wszelkich problemów. Dzięki niemu mogę choćby na chwilę zapomnieć o otaczającej mnie szarej rzeczywistości. Mogę krzyczeć, śmiać się i płakać jednocześnie. On uczy mnie pokory, wytrwałości, pogody ducha. Uczy, że nie można poddawać się bez walki. To nie jedynie rywalizacja, ochota bycia najlepszym, niepokonanym. To także współzawodnictwo, które w pewnym sensie „uczy życia”. W drużynie obowiązuje zasada: „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Jeden zawodnik nie przegrał meczu, przegraliście go razem. Kiedy kończą się sportowe wrażenia, wraca codzienność. Przerażająca codzienność.

Niechęć ludzi (w szczególności młodych) do sportu jest, niestety, ogromna. Uczniowie tłumaczą, że zajęcia wychowania fizycznego nie są ciekawe lub symulują problemy zdrowotne. Dziwi mnie, iż w liceum, do którego uczęszczam, to zjawisko jest także obecne. Szkoła ma przecież piękne tradycje, lecz większość z moich rówieśników o tym nie wie i, co najgorsze, nie chce ich podtrzymywać.

Postanowiłam zagłębić się w historię sportu w mojej małej ojczyźnie, którą jest Chełm. Chciałabym pokazać, że pomimo iż miasto nie odnosi obecnie znaczących sukcesów sportowych, ma bogatą historię. Pragnę także uświadomić młodym ludziom, że sport w ich życiu powinien odgrywać ważną rolę. A pomógł mi pan Stanisław Podlewski, z którym udało mi się spotkać i porozmawiać.

Mój rozmówca jest absolwentem Gimnazjum i Liceum im. Stefana Czarnieckiego w Chełmie. Za czasów szkolnych był koszykarzem, choć  na początku nie mógł uprawiać tego sportu ze względu na złe warunki fizyczne, które motywowały go do jeszcze cięższej pracy sportowej. Później był trenerem i za jego kadencji chełmska koszykówka odnosiła znaczące sukcesy. O swojej drużynie mówi „moja rodzina”. Jest doświadczonym przez życie człowiekiem otwartym, pomocnym i o wielkim sercu. Ze zgrozą patrzy na dzisiejsze wyniki, a raczej ich brak, w naszym województwie, ale nie tylko! „Musi zmienić się nastawienie do uprawiania sportu” – przyznaje pan Stanisław.

    Bardzo dziękuję, że zgodził się Pan ze mną porozmawiać. Na początku chciałabym zapytać, jak wspomina Pan lata szkole?

Co prawda to są bardzo odległe czasy, bo od 1950 roku minęły 64 lata od matury, ale dobrze. Przede wszystkim dlatego, że była to szkoła wyjątkowa, śmiem twierdzić – zupełnie inna niż dzisiaj. Większość nauczycieli była pedagogami sprzed II wojny światowej, a poza tym miałem doskonałe towarzystwo. Otaczałem się gronem kolegów, którzy w różnych dyscyplinach sportu mieli osiągnięcia i tolerowali czy sprzyjali mojej obecności na ich treningach i w pracy sportowej. Fakt, że byłem młodszy o trzy, cztery lata od kolegów z jednej strony dopingował mnie do bardziej intensywnej pracy, ażeby im dorównać, a z drugiej – przejąć pewne doświadczenia.

    Skąd wzięło się pańskie zamiłowanie do sportu, a w szczególności do koszykówki?

Śmiesznie to zabrzmi, ale moje zamiłowanie do koszykówki wzięło się stąd, że w latach gimnazjalnych zupełnie się do niej nie nadawałem ze względu na wzrost. Miałem nawet ksywę „Pigmej”. Przeszkadzał mi w graniu w koszykówkę do klasy trzeciej gimnazjum, ale zawsze miałem duże ambicje. Zdobyłem cały szereg podręczników znanych trenerów amerykańskich, studiowałem je i zabrałem się do (trenowania za wielkie słowo), do dawania wskazówek moim starszym kolegom – wysokim, dobrym zawodnikom, posiadającym dobre warunki do koszykówki. Mówiłem im co należy robić, żeby dobrze grać w koszykówkę. Byli to chłopcy „na poziomie” i wielkim zaszczytem było dla mnie, jak dawali mi możliwość zagrania 5–10 minut. Z początku niektórzy przyjmowali to dość sceptycznie, później przyzwyczaili się do mnie i okazali mi nawet pewien rodzaj szacunku koleżeńskiego, a ja, oprócz tego, że dawałem im pewne wskazówki, zająłem się aranżowaniem dla nich meczów, spotkań z innymi szkołami, później z innymi miastami: Zamościem, Białą Podlaską, Lublinem. Gdy byłem w pierwszej liceum (1949 r.), rocznik ode mnie starszy był w tym okresie najwybitniejszą drużyną koszykówki, ale też siatkówki, jaką miał „Czarniecki”. Miłość do sportu wynosiła się z tego, że lubiłem ruch. Co prawda w pierwszych latach, gdy zacząłem naukę trudno było mówić o uprawianiu prostszych form sportowych, uczęszczania na normalne lekcje wychowania fizycznego, ale staraliśmy się grać w piłkę nożną, bo była najbardziej dostępna. Podobno nieźle grałem na bramce. Potem, kiedy to przekształciło się w miłość do koszykówki, wtedy było to zajęcie się sportem „pełną gębą”. Studiowałem w Lublinie (grałem w AZS-ie Lublin). Po przerwaniu na czwartym roku studiów poszedłem do wojska. Tam grałem w drużynach wojskowych, a po powrocie z wojska w 1956 r. zrobiłem uprawnienia instruktora koszykówki i w 1957 r. rozpocząłem trenować miejski klub sportowy.

    Czy nie sądzi Pan, że obecnie nie przywiązuje się wagi do rozwijania zainteresowań sportowych wśród młodzieży szkolnej?

Tak, zdecydowanie tak uważam. Wynika to moim zdaniem z wielu rzeczy. Przede wszystkim młodzież ma doskonałe warunki bytowania i to „zmiękcza” ją oraz nie przekonuje do poważnego wysiłku fizycznego. Dzisiejszy sport wymaga pewnego zaangażowania , jeżeli chce się osiągać pozytywne wyniki. Mam w szkołach młodszych kolegów wuefistów, więc orientuję się, jak to wygląda teraz. Na przykład pan w gimnazjum uważa za punkt honoru kiedy wymiga się od lekcji wychowania fizycznego. Nie uogólniam tego! Oczywiście są takie osoby, które dbają o swoją figurę, o swoją sprawność, ale nawet wychowanie fizyczne nie budzi wielkiego zainteresowania. Wiąże się to z tym, że znamy postacie wybitnych sportowców polskich jak i zagranicznych, którzy stosują morderczy trening niejeden chłopiec czy dziewczynka myśli: Dlaczego muszę się tak strasznie męczyć, jeżeli skoro nie będę pierwszy? Gdybym był najlepszy, wtedy opłacałoby się intensywnie trenować. Ale jeżeli mam być tylko jakiś siódmy w drużynie albo zajmować dalsze miejsca, to po co mi ten trening?” Po prostu wydaje mi się, że podstawą do tego jest: rozleniwienie i możliwość zajęcia się wieloma innymi interesującymi rzeczami, które się dzieją dookoła młodzieży. My kiedyś nie mieliśmy takich możliwości. Sport był w pewnym sensie zapewnieniem wszelkiej luki, jaka wokół nas istniała. Nie było mowy o możliwości słuchania muzyki rozrywkowej, chodzenia na zabawy. Dwie zabawy, ba!, góra trzy w roku, jakie się w szkole odbywały to było wszystko. W klasach licealnych skupialiśmy się na, może to zabrzmi dziwnie, nauce, a przede wszystkim na czytaniu. Na przykład moją ambicją było udowodnienie kolegom, że moja znajomość literatury: francuskiej, niemieckiej, angielskiej, amerykańskiej jest równie dobra jak ich, a nawet lepsza. Minęło wiele lat, zmieniły się czasy, a podstaw mniejszego zainteresowania dzisiejszej młodzieży jest zbyt dobre bytowanie – nie uogólniam tego stwierdzenia – i niechęć do wzmożonej pracy, możliwość zainteresowania się wieloma innymi ciekawymi dziedzinami – piosenką, tańcem, zabawą. Sport schodzi przed to na dalszy plan.

    Zgadzam się z pańskimi słowami. Dla dzisiejszej młodzieży liczy się jedynie dobra zabawa, różnego rodzaju szaleństwa. Mamy wszystkiego pod dostatkiem, a nie potrafimy tego docenić. Jak wyglądały lekcje wychowania fizycznego w pańskich czasach?

Obawiam się, że to, co powiem, uznasz jako pewnego rodzaju nieprawdopodobną historię (uśmiech). Pamiętam, kiedy w 1944 r. we wrześniu, zaczęliśmy lekcje wychowania fizycznego, prowadził je pan Budasz – człowiek który na lekcje wf-u przychodził w „oficerkach” (przedwojenny absolwent Akademii Wychowania Fizycznego, a właściwie Instytutu Wychowania Fizycznego w Warszawie). Kiedy stanęliśmy na pierwszej zbiórce wyglądało to przekomicznie! Na dwudziestu, może dwudziestu dwóch, stojących w rzędzie, dwóch miało tenisówki. Trampek nikt nie miał. Siedmiu, ośmiu miało ciapy – takie do chodzenia po domu, pięciu było w skarpetach, a reszta boso. Tak wyglądały możliwości ubrania się na lekcje wychowania fizycznego. Byli tacy, którzy mieli obcięte kalesony jako spodenki sportowe. Sprzęt przynosiliśmy z domu. Ja na przykład brałem piłkę do gry w nogę (była to skóra 17 razy przeszyta, żeby się nie rozleciała), inny kolega przyniósł piłkę do koszykówki, trzeci „wynalazł” dysk i to był sprzęt od którego zaczynaliśmy. Mówię o latach 1945-1946. Nastąpiła pewna zmiana w 1947 r. Administracja szkolna miała możliwość zainteresowania się tą dziedziną właśnie, jaką jest wf w sensie materialnym (był m. in. magazynek sportowy). W pierwszych dwóch latach dbaliśmy o to, żebyśmy mieli na czym siedzieć na lekcjach. Wyglądało to bardzo biednie. 

    Rzeczywiście były to warunki nieporównywalne z naszymi. A czy pamięta Pan swojego wuefistę? Czy organizowano jakiekolwiek zawody?

Tak, pamiętam. Właśnie w latach 1944-1946 był nim pan Budasz, później musiał się ulotnić, ponieważ był związany z AK i Urząd Bezpieczeństwa deptał mu po piętach. Następnym był pan Berezecki, taki spokojny. Odnoszę wrażenie dzisiaj, tak z perspektywy czasu, że dość przypadkowo trafił do nas jako nauczyciel wychowania fizycznego. Podobno miał ukończone kursy w tym kierunku. Prawdziwy rozwój sportu zaczął się dopiero w roku 1948, kiedy w szkole objął wf pan Witold Fałkowski (ksywa „Bazyli”). Człowiek o wielkim sercu, z masą energii. Prawdą jest, że zawsze miał koło siebie kilku „zapaleńców”, którzy mu pomagali. Klucze do magazynku sportowego oprócz niego miałem tylko ja i mój kolega, bo my byliśmy tymi „zaufanymi”. Dlaczego akurat to było potrzebne? W każdą sobotę i niedzielę organizowaliśmy na boisku zawody i z magazynku trzeba było wyjąć sprzęt – płotki i inne rzeczy. Dopiero w 1948 albo 1949 r., pokazał się stoper i można było zmierzyć czas biegu przede wszystkim na 100 m, ale i na dłuższe dystanse. Jeżeli chodzi o Gimnazjum  im. S. Czarnieckiego, chcę przypomnieć, że powierzchnia całej szkoły była znacznie większa. Bieżnia ogólna miała ok. 400 m i przebiegała pod murami Liceum Ekonomicznego, gdzie był wał usypany od ulicy Sienkiewicza, wyznaczający strzelnicę szkolną. Wszystkie biegi długie od 400 do 3000 były rozgrywane na tej bieżni. Później zrobiliśmy stumetrówkę pod samym budynkiem szkolnym, którą usypaliśmy żużlem, dziś rzecz nie do pomyślenia, i tu odbywały się zawody. Byliśmy przede wszystkim bardzo samodzielni. Jeżeli nauczyciel przyszedł i zapytał, co jest potrzebne, to była to sprawa sporadyczna. Nauczyciel chwalił, mówił: „Dobrze robicie. Tu jeszcze trzeba podlać, a tu wyrównać.”. Jak to się odbywało? Starsi koledzy z klas licealnych opiekowali się i dopingowali w pracy sportowej tych młodszych, a ci z kolei, kiedy poszli do wyższej klasy, uważali za właściwie dopingowanie swoich następców.

Zawody sportowe odbywały się od razu, gdy wyszło słońce. Kwiecień – obowiązkowo zawody lekkoatletyczne. W każdą sobotę i niedzielę były mecze siatkówki, koszykówki i strzelectwo .W tym czasie (lata 1946-1947) w równoległej klasie ze mną uczył się Marian Zieliński – brązowy medalista Igrzysk Olimpijskich w Melbourne w 1956 roku. Nie skończył naszego gimnazjum, miał kłopoty z nauką. Od początku był ukierunkowany w stronę sportu wyczynowego, co później udowodnił zdobywając medal. Przy okazji chcę powiedzieć, że drugim olimpijczykiem z naszej szkoły był Andrzej Tomza, mój bardzo blisko kolega; chodziłem z nim w 1939 roku do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Kolegowaliśmy się przez całą okupację, razem uczyliśmy się w gimnazjum, razem zdaliśmy z maturę z tym że on na wydziale matematyczno-fizycznym, a ja na humanistycznym. Był reprezentantem Polski na olimpiadzie w Rzymie w 1960 r. Zajął w strzelaniu z pistoletu dokładnego szóste miejsce.

Grupa „Czarniecczyków” w barwach KKS „Kolejarz Chełm”. Mecz koszykówki ze „Spójnią” Lublin na boisku Gimnazjum im. S. Czarnieckiego w Chełmie, 1951. Fotografia ze zbiorów Stanisława Podlewskiego

    Skupmy się na koszykówce. Sam był Pan koszykarzem, a później trenerem. Jakim był Pan zawodnikiem?

Początkowo byłem zawodnikiem rezerwowym ze względu na wzrost, bardzo dobrze znającym wszystkie reguły, oczytany w literaturze z tej dziedziny sportu i dopiero w I klasie licealnej, kiedy wchodziłem na boisko, zaczynałem grać. Uchodziłem za taktyka i bardzo dobrego strzelca. Nie dorównywałem wzrostem czy siłą fizyczną starszym kolegom, którzy byli najlepszymi zawodnikami naszej szkoły, ale się starałem. Jeżeli chodzi o trenowanie… Od 1957 roku zacząłem trenować MKS Chełm, najpierw drużyny żeńskie. Ze dwa lata trenowałem dziewczyny, a później zająłem się chłopakami. Wydaje mi się, że traktowałem uprawianie tego sportu, tak jak dziś na to patrzę i porównuję, co się robi w sporcie w sposób prawidłowy. Przede wszystkim dbałem o ogólne wykształcenie cech zręcznościowych. Kiedy dziś spotykam swoje 65-letnie zawodniczki cieszę się, że idę wyprostowane, że mają tak zwaną figurę i uważam, że jest w tym trochę „mojej ręki”, że się w pewien sposób przyczyniłem do tego. Jeżeli chodzi o chłopców… Pierwsze 2 lata musiałem się przedstawić mentalnie, natomiast zaczęły się sukcesy, w których połowę udziału mieli moi uczniowie z „Czarnieckiego”. Była to drużyna, która zdobyła trzecie miejsce na Mistrzostwach Polski Szkolnego Związku Sportowego w Pruszkowie. Drużyna, która wyjeżdżała za granicę – na Słowację, do Rumunii. Drużyna, która w województwie lubelskim poważnie liczyła się. Przypomnienie niektórych nazwisk uczniów „Czarnieckiego” uważam za wskazane, bo pięciu było z „Czarnieckiego”, a sześciu z Technikum Mechanicznego. Jeżeli chodzi o „Czarniecki”: Jacek Jarmoc (aktualnie dyrektor wielkiego przedsiębiorstwa energetycznego w Kanadzie), Krzysztof Woliński (znany profesor, chemik z UMCS), Krzysztof Habrowski (były inspektor policji). Była to drużyna, która była dla mnie moją rodziną. Moja żona wyszywała im numery na koszulkach, po treningach w lesie wynosiła im miednicę, w której się myli, dostawali kompot (uśmiech). Z przyjemnością wspominam te lata. Kiedy oni odeszli, wyniki były słabsze, nie było tak mocnej rezerwy. Chcę podkreślić, że nie ćwiczyliśmy w takich warunkach, jak dzisiaj. Warunki były bardzo ciężkie, więc tymi sukcesami można się pochwalić. W sumie byłem trenerem 19 lat.

    Czym niegdyś była dla Pana koszykówka, a czym jest dzisiaj? Czy ogląda Pan mecze koszykarskie w telewizji?

Koszykówka była możliwością wykazania się sprawnością nie gorszą od lepszych ode mnie, bo w koszykówce ważny jest wzrost, pewna siła fizyczna, a ja jej nie miałem, jak rok czy dwa lata starsi  koledzy. Miałem wtedy 16-17 lat, a oni 19-20, więc nawet różnica w rozwoju fizycznym była ogromna. To, że mogłem z nimi ćwiczyć, grać, zaspakajało moją ambicję, ale przede wszystkim zawsze mnie ciągnęło, żeby być lepszym. Jeżeli chodzi o dzisiejszą koszykówkę… Dziwnie to zabrzmi, ale mało się nią interesuję. Z jakiego względu? To koszykówka pieniądza. Mnie to nigdy nie interesowało. Pracowałem jako trener za grosze. Trenowałem dwie drużyny, trzy razy w tygodniu, a miałam 750-800 zł, do tego na koniec roku nagrody po 400-500 zł z Lublina, bo był okres kiedy liczyliśmy się w walce. To koszykówka zawodowa, obliczona na zysk. Były lata, że troszeczkę oglądałem, ale teraz nie chce mi się na to patrzeć.

    Doskonale Pana rozumiem. Prawdą jest, że teraz nikt nie chce grać za grosze. Bardzo dziwi mnie fakt, że w Chełmie nie ma obecnie żadnego klubu koszykarskiego, co jest moim zdaniem swego rodzaju dyskryminacją tego sportu, bo mimo wszystko w naszym mieście jest wielu ludzi, którzy interesują się tą dyscypliną i być może chcieliby odnosić jakieś sukcesy. A warunki mamy! I to jest straszne, mamy obiekty, a nie potrafimy tego wykorzystać. Czy widzi Pan jakąkolwiek przyszłość dla koszykówki w Chełmie?

Koszykówka jest grą wymagającą wielkiego zaangażowanie. Po pierwsze – aktualnie, z tego co wiem, bo nie „siedzę” w sporcie jak niegdyś, nie ma człowieka z uprawieniami trenera. Nauczycieli wychowania fizycznego nie interesuje nauka koszykówki, choć niektórzy mogliby to robić jako instruktorzy. Nikt nie będzie za grosze pracował dla ojczyzny czy dla szkoły. Warunki są, to prawda. Jaki jest powód? To dyscyplina sportu, wymagająca dużo pracy. Nie oszukujmy się, jeżeli młodzież ma ciężko pracować, znów podkreślam, że nie wyolbrzymiam tego, woli po prostu potańczyć, pobawić się, posłuchać muzyki. Z tego co obserwuję, np. po rozmowach z nauczycielami języka polskiego w szkołach, jest tragiczne oczytanie. Dzięki mojemu świętej pamięci bratu, który został rozstrzelany, mając 20-22 lata potrafił mnie zmotywować do czytania. Idąc do gimnazjum znałem Prusa, Orzeszkową, Sienkiewicza. Dzisiaj, oczywiście nie chcę tu nikogo obrażać, bo może są tacy, którzy czytają, ale ponieważ nie ma takiego wymogu ze szkoły, znajomość literatury jest na zasadzie: „Odpowiedz na trzy pytania”. Dlatego tak to wygląda.

    Jeszcze raz wrócę do pytania o pańskich wychowankach. Co się z nimi stało? Czy któryś z nich kontynuował koszykarską karierę?

Jacek Jarmoc na studiach grał w AZS Warszawa i był powołany do kadry juniorów Polski. Krzysiek Soliński, Krzysiek Habrowski mieszkali w Lublinie i grali przez całe studia w AZS Lublin. Mówię o tych najlepszych, najwybitniejszych z mojej drużyny. Jeżeli chodzi o kontakt z innymi – robili kariery osobiste, kończyli dwa fakultety, zajmowali liczące się stanowiska we władzach wojewódzkich, a ponieważ ze wszystkimi nie mam kontaktu, bo niektórzy wyjechali za granicę, sądzę, że po okresie, gdy razem pracowaliśmy z wyjątkiem tych trzech, czterech, których wymieniłem na początku, pozostali jeżeli uprawiali koszykówkę to robili to dla relaksu.

    Oboje jesteśmy Czarniecczykami. Niestety, obecnie nasza szkoła nie odnosi – nie bójmy się słów – żadnych sukcesów sportowych. W ciągu ostatnich miesięcy w hali naszej szkoły odbywały się rozgrywki w ramach Licealiady i nie udało nam się zająć znaczących miejsc. Może to wynikać z tego, że młodzież nie chce uczęszczać na treningi, wolą wyjść gdzieś ze znajomymi. Jak Pan myśli, żeby jakkolwiek zachęcić młodych ludzi do trenowania, uprawiania sportu, angażowania się w życie sportowe?

Nie chciałbym zrzucać całej winy braku usportowienia na młodzież. Powiem to, co bolesne – praca dzisiejszych magistrów wychowania fizycznego nie jest taką pracą, jaką być powinna. Ci ludzie, oprócz znajomości reguł sportu, powinni być „zapaleńcami”. Wówczas mogą zainteresować młodzież. Jeżeli większość lekcji odbywa się, szczególnie w gimnazjum, na zasadzie: „mata piłkę i grajta”, to trudno mówić o jakimś wyczynie. Ze zgrozą patrzę na wyniki w koszykówkę, ponieważ czytam tygodniki chełmskie, dziewczyny grają powiedzmy 22:8, z tych wyników wnioskuję, że to jest parodia. To nie jest to. To jest bardzo często to, że pan na lekcji wf-u widzi trzech wysokich i mówi: „Ty, ty, ty będziesz grał w koszykówkę, a ty Jacek jesteś szybki to też Cię wezmę.” I tak wygląda drużyna, którą wystawia się do zawodów międzyszkolnych. Za moich czasów była liga międzyszkolna i wszystkie szkoły w Chełmie miały reprezentację. Na wiosnę i na jesieni odbywały się zawody pomiędzy szkołami. Robiliśmy to dla frajdy, nikt nie miał funduszy na sędziowanie, na wynajęcie sali. Po prostu szliśmy do dyrektora: „Pan pozwoli, że będziemy korzystać przez 3 dni z sali.” A my jako nauczyciele szliśmy i sędziowaliśmy. Nie ma do tego zapału. Jak ja to widzę? Czarno. I nie osądzam za to tylko lenistwa młodzieży.

    Na koniec chciałabym zapytać, co pragnąłby Pan przekazać przyszłym pokoleniom grającym w koszykówkę czy uprawiających inny sport?

Musicie pomyśleć o tym, że do tego, żeby być zdrowym i zadowolonym z życia nie wystarczy zaspokajać głód, wysypiać się. Musicie wierzyć w to, że potrzebny jest ruch, sprawność fizyczna i na bazie tejże sprawności i swojej pracowitości próbować uprawiać jakąś dziedzinę sportu. Nikt nie powiedział, że jeżeli w Chełmie w tej chwili nie ma koszykówki czy siatkówki „na poziomie”, nie będzie jej też za kilka lat. Musi zmienić się nastawienie do uprawiania sportu. Wydaje mi się, że rodzaj programów szkolnych blokuje możliwość zainteresowania się sportem. Dyrekcje szkół albo średnio, albo zupełnie nie zajmują się tym. Dyrektora nie obchodzi, czy zajmą siódme miejsce na zawodach czy drugie. Nikt nie pomyślał o tym, że po zawodach, jeżeli drużyna zajmie I czy II miejsce, dyrekcja zwoła ich do siebie, poda rękę, podziękuje. A to wszystko się liczy. Jeżeli nasze grona pedagogiczne, dyrekcje szkół nie będą szanowały sportowców nie tylko jako uczniów, ale ludzi, którzy przyczyniają się do rozsławienia szkoły, to zainteresowanie będzie żadne. I powtarzam to, co mówiłem na początku. Życie jest dla młodych ludzi zbyt różnorodne, żeby uważali sport za alfę i omegę, która „ustawi” życie. Każdy obserwując swoich rodziców, dziadków mówi: „A ja wiem, musiałbym być naprawdę wysoki, żeby w koszykówce czy siatkówce osiągnąć. Musiałbym być bardzo silny, żeby podnosić ciężary, w zapasach zwojować.”. Każdy wylicza, czy to mu się opłaca wobec tych wszystkich problemów, jakie stawia Wam, młodym ludziom, życie.

    Mnie sport uczy pewnego rodzaju pokory. Uczy, że nie mogę się poddawać, muszę walczyć do końca, muszę stawiać wysoko poprzeczkę. Przede wszystkim uczy szacunku do drugiego człowieka, a np. gry zespołowe pokazują, jak ważna jest drużyna i wzajemna pomoc.

Tak, oczywiście. Sport ze względów wychowawczych jest bardzo ważną dziedziną życia. Wszystkie cechy, które wymieniłaś: z jednej strony współzawodnictwo, a z drugiej wzajemna pomoc, zgranie, współpraca na boiskach jest szalenie ważna. I śmiem twierdzić, że daje podstawy do dorosłego życia. Nie tylko sama sprawność, ale wszystkie cechy, które młody człowiek może osiągnąć na boiskach. Z drugiej strony, jest to metoda na wzmożenie ambicji u młodego człowieka, bo nie wszyscy mają jednakowe możliwości, warunki fizyczne i kiedy ma się słabsze warunki człowiek stara się dojść do poziomu, do wyników tego lepszego. Wiem to po sobie. Wspominałem o tym, że nie mając „wzrostu”, będąc „Pigmejem” musiałem szukać innych dróg do tego, żeby za dwa, trzy lata powiedzieć: „Teraz jestem sportowcem, jestem godnym kolegą w drużynie”.

    Wiele się dowiedziałam oraz nauczyłam od Pana. Bardzo dziękuję za rozmowę.

 Ja również dziękuję.

Żyjemy po to, by walczyć. Czy jakikolwiek sportowiec osiągnąłby sukces bez marzeń i ciężkiej pracy? Sport to nie tylko piękne widowisko. Aby naprawdę go zrozumieć trzeba sięgnąć głębiej. Trzeba dostrzec to, co dzieje się, gdy po meczu gasną światła, zawodnicy schodzą do szatni i analizują wszystkie błędy.

Sport jest moim nauczycielem. Czasem srogim, ale bardzo dobrodusznym. Nauczył mnie, że nie można się poddawać, pomimo wszelkich przeciwności losu. Jestem wdzięczna panu Stanisławowi Podlewskiemu, żywej historii, który z wielką chęcią opowiedział mi, jak wyglądało wychowanie fizyczne w jego czasach. Zarówno w jego, jak i moim życiu sport odgrywa znaczącą rolę. Warto zainteresować się sportem w swoich małych ojczyznach. Być może wielu z Was pozna ciekawe, warte nagłośnienia historie. Dbajmy o kulturę fizyczną, która uczy życia.

Rozmawiała Weronika Marek

    Wykorzystane publikacje:

Krzywicki J. P., Czarniecczycy. Chełm 2008.

Ku źródłom. Wybór fotografii z lat 1918-1939. Wybór D. Kostecki, J. P. Krzywicki. Chełm 2010.

 

Zobacz także: